Kuttner Henry - Polisa ubezpieczeniowa na dożywocie, Kuttner Henry
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Henry Kuttner
Polisa ubezpieczeniowa na dożywocie
Kiedy Denny Holt zgłosił się telefonicznie do centrali, czekało na
niego wezwanie. Denny nie przyjął go z entuzjazmem. W taki deszczowy
wieczór jak dziś o kurs było łatwo, a teraz będzie musiał jechać.
zatłoczonymi ulicami aż do Columbus Circle.
- Też coś - powiedział w słuchawkę. - Dlaczego ja? Poślijcie
któregoś z chłopaków; facet się nie połapie. Jestem w Village, a ze
śródmieścia to kawał drogi.
- On chce ciebie, Holt. Podał twoje nazwisko i numer. Pewnie jakiś
twój przyjaciel. Będzie pod pomnikiem... w czarnym płaszczu i z laską.
- Kto to taki?
- Skąd mogę wiedzieć? Nie powiedział. Jedź już.
Holt niepocieszony odwiesił słuchawkę i wrócił do taksówki. Woda
kapała mu z daszka czapki, deszcz zamazywał szybę. Poprzez zaciemnienie
widział rząd słabo oświetlanych drzwi i słyszał szafy grające. W taki
wieczór dobrze jest być pod dachem, więc rozważał, czy nie należałoby
wpaść do Piwnicy i strzelić sobie żytniówki. Ech, co tam. Zmienił bieg i
w ponurym nastroju ruszył wzdłuż Greenwich Avenue.
W tych czasach trudno było nie potrącić przechodnia; mieszkańcy
Nowego Jorku nigdy zresztą nie zwracali uwagi na światła, a wskutek
zaciemnienia ulice przekształciły się w czarne, cieniste kaniony. Holt
wyjeżdżał ze śródmieścia nie zważając na wołania: "Taksówka". Jezdnia
była wilgotna i śliska. A opony też nie najlepsze.
Wilgotny chłód przenikał do kości. Stukot silnika nie działał
pocieszająco. Pewno niebawem gruchot zupełnie się rozleci. Potem - no
cóż, o posadę dziś łatwo, ale Holt odczuwał awersję do ciężkiej pracy.
Fabryki zbrojeniowe - mhm.
W zadumie okrążył z wolna rondo Columbus wypatrując pasażera. Oto i
on - jedyna sylwetka nieruchomo tkwiąca na deszczu. Inni przechodnie
szybko przemykali przez jezdnię, wymijając trolejbusy i samochody.
Holt przystanął i otworzył drzwiczki. Tamten się zbliżył. Miał
laskę, lecz był bez parasola i woda 1śniła na jego ciemnym płaszczu.
Bezkształtny kapelusz z opuszczonym rondem osłaniał mu głowę, a bystre
ciemne oczy bacznie wpatrywały się w Holta.
Mężczyzna był stary - zdumiewająco stary. Rysy twarzy ginęły pod
zmarszczkami i fałdami obwisłej ziemistej skóry.
- Dennis Holt? - spytał chrapliwie.
- To ja, brachu. Wskakuj i osusz się trochę. Starzec usłuchał.
- Dokąd? - zapytał Holt.
- Co? Jedźmy przez park.
- Do Harlemu?
- No... tak, tak.
Wzruszywszy ramionami Holt skręcił w stronę Central Parku. Wariat. I
na oczy go przedtem nie widział. W lusterku obrzucił wzrokiem pasażera.
Tamten pilnie wpatrywał się w fotografię taksówkarza i numer jego karty.
Najwyraźniej zadowolony odchylił się do tyłu i wyciągnął "Timesa" z
kieszeni.
- Zapalić światło? - odezwał się Holt.
- Światło? Tak, proszę bardzo. - Ale nie było mu potrzebne na długo.
Wystarczyło, że spojrzał na gazetę, po czym usiadł głębiej, zgasił
lampkę i popatrzył na zegarek.
- Która godzina? - zagadnął.
- Około siódmej.
- Siódma. I mamy dziś dziesiątego stycznia 1943.
Holt nie odpowiedział. Pasażer odwrócił się i spojrzał przez tylną
szybę. Robił to raz po raz. Po pewnym czasie nachylił się do przodu i
znów odezwał do Holta.
- Chciałbyś zarobić tysiąc dolarów?
- Wolne żarty.
- To nie żarty - powiedział mężczyzna i Holt nagle zdał sobie
sprawę, że facet ma dziwny akcent, niewyraźnie wymawia spółgłoski, jak
Hiszpan rodem z Kastylii. - Mam pieniądze... waszą obecną walutę. Grozi
pewne niebezpieczeństwo, więc ci nie przepłacam.
Holt wpatrywał się prosto przed siebie.
- Taak?
- Potrzebna mi obstawa, to wszystko. Próbują mnie uprowadzić czy
może nawet zabić.
- Na mnie niech pan nie liczy - odparł Holt. - Odwiozę pana na
komisariat. To panu potrzebne.
Coś pacnęło na przednie siedzenie. Holt spojrzał i poczuł, że
grzbiet mu sztywnieje. Jedną ręką podniósł zwitek banknotów i przeliczył
je palcami. Tysiąc dolców... jeden kawałek.
Pachniały stęchlizną.
- Wierzaj, Denny - rzekł stary. - Potrzebna mi jest twoja pomoc. Nie
mogę opowiedzieć ci wszystkiego, bo wziąłbyś mnie za wariata, lecz tyle
ci zapłacę za dzisiejsze usługi.
- Nie wyłączając morderstwa? - zaryzykował Holt. - I co pan wyjeżdża
z moim imieniem? Pierwszy raz widzę pana na oczy.
- Śledziłem cię... wiem o tobie niejedno. I dlatego wybrałem ciebie.
Nie chodzi o nic niezgodnego z prawem. Jeśli będziesz miał podstawy, by
sądzić inaczej, w każdej chwili możesz się wycofać i zatrzymać pieniądze.
Holt się zastanowił. Brzmiało to podejrzanie, ale nęcąco. Tak czy
siak, pozostawiało mu furtkę. A tysiąc dolców...
- No dobra, kawa na ławę. Co mam robić?
- Próbuję się wymknąć pewnym moim wrogom. Potrzebuję twojej pomocy.
Jesteś młody i silny.
- Ktoś usiłuje pana sprzątnąć?
- Sprzątnąć... och. Pewno do tego nie dojdzie. Zabójstwo jest źle
widziane, chyba że w ostateczności. Ale wciąż mi deptali po piętach.
Maże teraz ich zgubiłem. Nie widzę z tyłu taksówek...
- Myli się pan - powiedział Holt.
Zapadło milczenie. Starzec znów spojrzał przez tylną szybę. Holt
uśmiechnął się krzywo.
- Jeśli chce pan ich zmylić, to nie w Central Parku. Łatwiej będzie
zgubić pańskich przyjaciół na ruchliwej jezdni. Zgoda, podejmuję się tej
roboty. Ale jak poczuję smród, mam prawo się wycofać.
- Doskonale, Denny.
Holt skręcił w lewo na wysokości ulicy Siedemdziesiątej Drugiej.
- Pan mnie zna, ale ja nie znam pana. Co jest grane, że pan mnie
sprawdza? Jest pan detektywem?
- Nie. Nazywam się Smith.
- Oczywiście.
- A ty... Denny... masz dwadzieścia lat i jesteś zwolniony ze służby
wojskowej ze względu na wadę serca.
- I co z tego? - burknął Holt.
- Nie chcę, żeby cię szlag trafił.
- Nie trafi. Serce ma w porządku i prawie wszystko mogę robić. Tylko
lekarz z komisji był innego zdania.
Smith przytaknął.
- Wiem o tym. A więc, Denny...
- Co?
- Musimy się upewnić, czy nikt za nami nie jedzie.
- Załóżmy, że się zatrzymam przy centrali FBI? - powiedział Holt
wolno. - Oni nie lubią szpiegów.
- Jak chcesz. Mogę im udowodnić, że nie jestem wrogim agentem. Nie
mieszam się do tej wojny, Denny. Po prostu pragnę zapobiec zbrodni.
Jeśli to mi się nie uda, dziś w nocy spłonie donn i zniszczeniu ulegnie
pewien cenny wzór.
- Tym się powinna zająć straż pożarna.
- Tylko my dwaj możemy wypełnić to zadanie. Nie wolno mi powiedzieć
dlaczego. Tysiąc dolarów, pamiętaj.
Holt pamiętał. Tysiąc dolarów miało dla niego obecnie wielkie
znaczenie. Nigdy w życiu nie rozporządzał taką sumą. To był majątek;
kapitał na rozpoczęcie czegoś. Holt nie miał wykształcenia. Aż do tej
pory wyobrażał sobie, że zawsze będzie wykonywał nudną i żmudną pracę.
Ale z kapitałem - no cóż, pomysłów mu nie brakło. Koniunktura była
sprzyjająca. Mógłby otworzyć interes; tak się robi forsę. Okrągły
tysiączek. Taak. To może oznaczać przyszłość.
Wjechał z parku w ulicę Siedemdziesiątą Drugą i skręcił na południe
w Central Park West. Kątem oka dostrzegł skręcającą za nim drugą
taksówkę. Próbowała go wyprzedzić. Holt usłyszał, że pasażer dyszy
ciężko i coś wykrzykuje. Nacisnął na hamulec, zobaczył, że tamta
taksówka ich mija, mocno skręcił kierownicę i dodał gazu. Szybko
zawrócił i pomknął z powrotem na północ.
- Spokojnie - rzekł do Smitha.
W drugim wozie siedziało czterech mężczyzn; dojrzał ich w przelocie.
Byli gładko ogoleni i w ciemnych ubraniach. Mogli trzymać broń, lecz
Holt za to nie ręczył. Teraz i ani zawracali, wymijając inne pojazdy,
nie zrażeni trudnościami.
Holt skręcił w lewo w pierwszą nadającą się do tego ulicę, przeciął
Broadway i ze skrzyżowania dwupoziomowego wjechał w Henry Hudson
Parkway, stamtąd zaś miast skierować się na południe, wrócił po
zrobieniu pełnego koła aż na West End Avenue. Tą aleją pomknął na
południe i niebawem dotarł do ósmej Alei. Tu jezdnia była bardziej
zatłoczona. Pościg stracili z oczu.
- Co teraz? - spytał.
- Ja... nie wiem. Musimy się upewnić, żeśmy ich zgubili - odrzekł
Smith.
- Dobra. Będą krążyli w kółko i rozglądali się za mami. Lepiej zmyć
się z jezdni. Pokażę panu jak. - Wjechał na parking, kupił bilet i
przynaglił Smitha do wyjścia.
- Teraz zaczekamy, aż będzie można bezpiecznie znów ruszyć.
- Gdzie?
- Może w jakimś zacisznym barze? Drink by mi nie zaszkodził.
Paskudna noc.
Smith jakby całkowicie oddał się w ręce Holta. Skręcili w
Czterdziestą Drugą ulicę, z jej słabo oświetlonymi spelunkami,
teatrzykami wodewilowymi, ciemnymi markizami kin i tanimi lokalami
rozrywkowymi. Holt przepychał się przez tłum, ciągnąc Smitha za sobą.
Przez drzwi wahadłowe weszli do knajpki, bynajmniej nie zacisznej. W
rogu ryczała szafa grająca nastawiona na cały regulator.
Holt zwrócił uwagę na pustą lożę w głębi. Usiadł tam i skinąwszy na
kelnera poprosił o żytniówkę. Smith po chwili wahania zamówił to samo.
- Znam ten lokal - rzekł Holt. - Jest tu tylne wyjście. Jeśli nas
odnajdą, będziemy mogli szybko się wynieść.
Smith zadrżał.
- Niech pan o tym nie myśli - poradził Holt. By go pocieszyć,
wyciągnął mosiężny kastet. - Noszę go przy sobie na wszelki wypadek.
Więc proszę się odprężyć. A oto i żytniówka. - Wypił jednym haustem i
poprosił o następną. Ponieważ Smith nie zdradzał zamiaru płacenia,
rachunek uregulował Holt. Mógł sobie na to pozwolić z tysiącem w kieszeni.
Osłaniając ciałem banknoty wyciągnął je i poddał bliższym
oględzinom. Na pozór nic im nie brakowało. Nie były sfałszowane; numery
serii miały dobre. I wydzielały ten sam dziwny zapach stęchlizny, który
Holt zdążył poczuć już wcześniej.
- Musiał je pan długo gromadzić - zaryzykował.
- Były na wystawie przez sześćdziesiąt lat... - odparł Smith z
roztargnieniem. Połapał się i napił żytniówki. Holt obserwował go spode
łba. To nie były te staroświeckie płachty banknotów. Sześćdziesiąt lat,
też coś! Oczywiście Smith wyglądał na tyle. Jego pomarszczona,
bezpłciowa twarz mogła być z powodzeniem twarzą dziewięćdziesięciolatka.
Holt zastanawiał się, jak też, facet mógł się prezentować za młodu. I
kiedy to było? Najpewniej podczas wojny domowej!
Ponownie schował pieniądze, świadomy, że płonie zadowoleniem, nie
dającym się złożyć wyłącznie na karb trunku. Denny Holt zrobił początek.
Ten tysiąc Bolców w coś zainwestuje i na pewno mu się powiedzie. Koniec
z taksówką, to niewątpliwe.
Na parkiecie wielkości znaczka pocztowego tancerze kołysali się i
podrygiwali. Gwar nie milkł, głośne rozmowy przy barze szły o lepsze z
muzyką płynącą z szafy. Holt bezmyślnie osuszał papierową serwetką piwo
rozlane przed nim na stoliku.
- Nie zechciałby mi pan powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi? -
zagadnął wreszcie.
Niewiarygodnie stara twarz Smitha mogła mieć jakiś wyraz; trudno
było odgadnąć.
- Nie mogę, Denny. Ty byś mi nie uwierzył. Która godzina?
- Dochodzi ósma.
- Czasu wschodniego, starej rachuby... i mamy dziś dziesiątego
stycznia. Musimy dotrzeć do celu przed jedenastą.
- Gdzie to jest?
Smith wyciągnął i rozłożył plan miasta, go czym podał adres w
Brooklynie. Holt go odnalazł.
- Blisko plaży. Miejsce dość odludne, prawda?
- Nie wiem. Nigdy tam nie byłem.
- Co ma się zdarzyć o jedenastej?
Smith pokręcił głową, lecz wprost nie odpowiedział. Rozprostował
serwetkę.
- Masz stylograf?
Holt się zawahał, po czym podał mu paczkę papierosów.
- Nie... nie, ołówek. Dziękuję. Przyjrzyj się dobrze temu planowi,
Denny. To parter domu w Brooklynie, do którego pojedziemy. W suterenie
mieści się laboratorium Keatona.
- Keatona?
- Tak - potwierdził Smith po chwili. - To fizyk. Pracuje nad dość
ważnym wynalazkiem. Ma on być tajemnicą.
- Dobra. No i co?
Smith szkicował pośpiesznie.
- Dom jest dwupiętrowy, powinien być otoczony dużym ogrodem. Tu się
mieści biblioteka. Można się do niej dostać przez te okna, a sejf
powinien być ukryty za kotarą gdzieś tutaj. - Przycisnął czubek ołówka.
Holt zmarszczył brwi.
- Czuję pismo nosem.
- Co? - Smith nerwowo zacisnął dłoń. - Pozwól mi skończyć. Sejf
będzie otwarty. Znajdziesz w nim brązowy notatnik. Chcę, żebyś wyciągnął
ten notatnik...
- ...i przesłał pocztą lotniczą Hitlerowi - dokończył Holt,
szyderczo wykrzywiając wargi.
- ...i przekazał do departamentu wojny - rzekł Smith niewzruszony. -
Czy to cię zadowala?
- No, to już brzmi lepiej. Ale dlaczego sam pan tego nie zrobi?
- Nie mogę - odparł Smith. - Nie pytaj dlaczego; po prostu nie mogę.
Mam związane ręce. - Bystre oczy mu lśniły. - Ten notatnik zawiera
nieopisanie ważną tajemnicę, Denny.
- Wojskową?
- Nie jest zaszyfrowana; łatwo ją odczytać. I zastosować rzecz w
praktyce. Na tym polega całe piękno. Każdy by mógł...
- Mówił pan, że ten donn w Brooklynie należy do faceta nazwiskiem
Keaton? Co się z nim stało?
- Nic... jak dotąd. - Smith pośpiesznie zmienił temat. - Wzór nie
powinien zaginąć i dlatego musimy się tam dostać tuż przed jedenastą.
- Jeśli to aż takie ważne, czemu nie pojedziemy zaraz i nie
wydostaniemy notatnika?
- Wzór będzie gotów dopiero parę minut przed jedenastą. Teraz Keaton
doprowadza pracę do stadium końcowego.
- To jakieś niedorzeczne - poskarżył się Holt. Wypił jeszcze jedną
żytniówkę.
- Czy ten Keaton to nazista?
- Nie.
- A czy to raczej nie on potrzebuje obstawy?
Smith potrząsnął głową.
- To nie tak, Denny. Możesz mi wierzyć, wiem, co robię. Jest wprost
niesłychanie ważne, żebyś zdobył ten wzór.
- Hm.
- Zachodzi pewne niebezpieczeństwo. Moi... wrogowie... mogą tam
czekać. Ale ja ich odciągnę i umożliwię ci wejście do domu.
- Wspomniał pan, że mogą pana zabić.
- Mogą, lecz pewnie tego nie zrobią. Zabójstwo to ostatnia deska
ratunku, choć zawsze możliwa jest eutanazja. Tyle że ja nie jestem
odpowiednim kandydatem.
Holt nie próbował zrozumieć poglądu Smitha na eutanazję; uznał, że
to jakaś nazwa i oznacza zażycie proszku.
- Za tysiąc dolców - powiedział - zaryzykuję.
- Jak długo jedzie się do Brooklynu?
- Podczas zaciemnienia, powiedzmy, godzinę: - Holt poderwał się
szybko. - Chodźmy. Są pańscy przyjaciele.
W ciemnych oczach Smitha odmalowało się przerażenie. Jakby się
skurczył wewnątrz obszernego płaszcza.
- Co zrobimy?
- Wyjdziemy tylnymi drzwiami. Jeszcze nas nie widzieli. W razie
gdybyśmy się pogubili, proszę iść na parking, gdzie zostawiłem taksówkę.
- T-tak, dobrze:
Przepchnęli się między tańczącymi, do kuchni i dalej na pusty
korytarz. Smith otworzył drzwi ż znalazł się w zaułku. Zamajaczyła przed
nim wysoka postać, ledwie widoczna w ciemnościach. Smith przeraźliwie
pisnął ze strachu.
- W nogi! - rozkazał Holt. Odepchnął starca. Ciemna postać wykonała
jakiś ruch i Holt rąbnął szybko w niewyraźnie zarysowaną szczękę. Pięść
wylądowała w próżni. Przeciwnik wykonał prędki unik.
Czmychający Smith już ginął w cieniu. Zamarł odgłos jego
gośpiesznych kroków.
Holt z sercem walącym jak szalone postąpił krok do przodu.
- Zejdź mi z drogi - powiedział głosem tak gardłowym, że słowa
przypominały warknięcie.
- Przepraszam - odezwał się jego przeciwnik. - Nie jedź dziś do
Brooklynu.
- A to czemu? - Holt nasłuchiwał odgłosów, które mogły oznaczać, że
nieprzyjaciół jest więcej. Jak dotąd panowała jednak głucha cisza,
przerywana tylko odległymi klaksonami samochodów i stłumioną wrzawą
dobiegającą z pobliskiego Times Square.
- Obawiam się, ze gdybym ci powiedział, i tak byś nie uwierzył.
Mężczyzna mówił z tym samym kastylijskim akcentem, tak samo zamazując
spółgłoski jak Smith. Holt wytężył wzrok, żeby się przyjrzeć jego
twarzy, ale było za ciemno.
Ukradkiem wsunął rękę do kieszeni i poczuł krzepiący chłód
mosiężnego kastetu.
- Jeśli wyciągniesz broń... - zaczął.
- My nie używamy broni. Posłuchaj, Dennisie Holt. Wzór Keatona musi
zostać zniszczony z nim razem.
- Niby czemu... - Holt zaatakował bez ostrzeżenia. I już nie chybił.
Poczuł, jak kastet uderza w coś twardego, po czym osuwa się po śliskim,
skrwawionym ciele. Ledwo widoczna sylwetka pochyliła się, ze zdławionym
okrzykiem w krtani. Holt potoczył wzrokiem dokoła i nie dojrzawszy
nikogo zaczął sadzić wyciągniętymi susami przed siebie. Jak dotąd
całkiem nieźle.
Pięć minut później był już na parkingu. Smith czekał na niego,
wysuszony kruk w ogromnym płaszczu. Palce starego wybijały nerwowy rytm
na lasce.
- Chodźmy - powiedział Holt. - Teraz musimy się pośpieszyć.
- Czy...
- Rozłożyłem go na obie łopatki. Nie miał broni... albo nie chciał
jej użyć. Na moje szczęście.
Smith się skrzywił. Holt odnalazł taksówkę i sprowadził ją na dół po
rampie, kierując ostrożnie, cały czas w pogotowiu. Taksówkę piekielnie
łatwo jest wyśledzić. Zwłaszcza przy zaciemnieniu.
Jechał na południowy wschód, w stronę Bowery, ale na ulicy Essex,
koło stacji kolei podziemnej, tamci ich dogonili. Holt skręcił w boczną
uliczkę. Jego lewy łokieć, wsparty o okienko, zesztywniał i zmarzł na
sopel.
Prowadził prawą ręką, dopóki w lewej nie odzyskał czucia. Mostem
Williamsburg wjechał do Kings, kluczył, na przemian to przyśpieszał, to
zawracał, aż wreszcie znów pozbył się cieni. Trwało to czas jakiś. A
mieli jeszcze kawał drogi przed sobą, bo wybrał okrężną trasę.
Po skręcie w prawo ruszył na południe do Prospect Park, potem na
wschód, ku odludnym plażom na odcinku między Brighton Beach i Canarsie.
Skulony na tylnym siedzeniu Smith nie odzywał się ani słowem.
- Jak dotąd wszystko w porządku - zauważył Holh przez ramię. Tak czy
owak, odzyskałem władzę w ręce.
- A co się stało?
- Uderzyłem się chyba w łokieć.
- Nie - wyjaśnił Smith. - To był porażacz. Taki jak ten. Pakazał laskę.
Holt nie zrozumiał. Jechał dalej, aż w końcu znaleźli się prawie u
celu. Zaparkował za rogiem, nie opodal sklepu alkoholowego.
- Skoczę po flaszkę - oznajmił. - Jest za zimno i za makro, muszę
sobie strzelić coś dla rozgrzewki.
- Nie mamy czasu.
- Oczywiście, że mamy,
Smith zagryzł wargę, ale już się nie sprzeciwiał. Holt kupił pół
litra żytniówki, a kiedy pasażer nie przyjął poczęstunku i w odpowiedzi
przecząco pokręcił głową, pociągnął zdrowy łyk.
Trunek pomógł zdecydowanie. Noc była piekielnie zimna i przykra;
deszcz niesiony wiatrem siekł ulicę, spływał po szybie. Zużyte
wycieraczki nie na wiele się przydawały. Wiat...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]