Kuttner Henry - Przedświt, Kuttner Henry

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Henry Kuttner

 

Przedświt

 

Na wschód od Hollywood, w górach Angeles Forest, żył sobie wyjątkowo

odrażający pustelnik, który działał Haysowi Callisterowi na nerwy jak

kłująca drzazga po ułamanym zębie. Callister dotykał raz po raz zęba

językiem - by jeszcze raz użyć tej metafory - a mimo wszystko patrzył

przez lornetkę na drugą stronę doliny, gdzie znajdowała się jaskinia

zamieszkiwana przez pustelnika.

Callister nierzadko miał ochotę zamordować tego człowieka.

Stał teraz w drzwiach swego domu i regulował ostrość, kierując

lornetkę pod ostre poranne słońce. Tak, pustelnik tam był, jadł

śniadanie. Chef d'oeuvre stanowił, zdaje się, gigantyczny gnat, który

ten włochaty, odpychający osobnik łapczywie obgryzał. Siedząc w kucki na

słońcu, pracował zapamiętale szczękami w atmosferze jakiegoś

nieświadomego atawizmu, rozczochrany, obdarty i bezsprzecznie obrzydliwy.

Nagle pustelnik odwrócił się i popatrzył na dolinę, zainteresowany

błyskiem światła w szkłach lornetki. Patrycjuszowska, przystojna twarz

Callistera wykrzywiła się w grymasie. Czmychnął do środka i racząc się

kawą skierował swe myśli na przyjemniejsze sprawy. Ale zezwierzęcona

gęba pustelnika wciąż stała mu przed oczami.

To była kakofoniczna nuta w ustabilizowanym życiu biologa. Hays

Callister otaczał się niczym Epikur refleksami swej kultury i

estetycznych doznań. Jego fetyszem był fakt, że jest człowiekiem

cywilizowanym. Jego dom, osobiście zaprojektowany i wybudowany w

odległości piętnastu kilometrów od najbliższego osiedla, stanowił ciepło

jarzący się klejnot.

Laboratorium nie zgrzytało żadną kakofoniczną nutą, ponieważ było

funkcjonalne. Callister był jak Des Essientes nie, obciążony

dekadentyzmem, jak człowiek perfekcyjnie dostosowany do środowiska,

które sam sobie urządził. Nie było tu miejsca na fałszywe nuty.

Cywilizacja i egotyzm... Ale Callister nie miał żadnych wad.

Wysportowany, fizycznie bez skazy, przeciągnął się jak kot w fotelu i

paląc cygaretkę rozkoszował się subtelnym smakiem brandy. Jak natrętny

cień pojawił się Tommy, służący Filipińczyk, i napełnił ponownie

filiżankę swego pana. Niemoralny i oddany bez reszty był ten Tommy. To

pomoże.

Z technicznego punktu widzenia eksperyment nie będzie morderstwem.

Ale nasuwały się pewne skojarzenia z wiwisekcją. Callister z niesmakiem

odrzucił to melodramatyczne porównanie; czynił po prostu użytek z

narzędzia, jakie nawinęło mu się pod rękę.

Jego wspólnik, Sam Prendergast, stał mu na drodze. Wylewny, krzykliwy

Prendergast, z tym swoim prowokującym rubasznym rechotem. Hmmm. Bez

wątpienia Sam dobrze się nadawał do tego eksperymentu.

Niewiele wchodziła tu w grę osobista antypatia. Prendergast

finansował Callistera, a więc wyobrażał sobie, że pieniądze upoważniają

go do "pilnowania interesu". Nie można było powiedzieć temu facetowi,

żeby poszedł sobie do wszystkich diabłów, bo wciąż wyłaniały się nowe

pilne potrzeby i niezbędny był ciągły dopływ gotówki.

Taki na przykład wieloryb i syrena. Pierwszy eksperyment ze względu

na trudności obiektywne omal nie zakończył się fiaskiem, ale krowa

morska uległa zadziwiającej przemianie.

Problem był następujący: Prendergast był w posiadaniu kontrolnego

pakietu akcji tego przedsięwzięcia i będzie fatalnie przeszkadzał,

wtykając we wszystko nos. Chciał zakładać spółkę, powoływać fundację,

zrobić Bóg wie ile różnych rzeczy. Tryskał pomysłami. Ponieważ Callister

wolał pracować po swojemu, trzeba było się pozbyć Sama Prendergasta.

Dokonawszy tego Callister, działając sprytnie, mógłby załatwić się w

podobny sposób ze spadkobiercami. Plan był dosyć praktyczny, bo umowę

współpracy zredagował z myślą o przyszłości. Była wiążąca, ale w bliżej

nie sprecyzowany sposób. Tylko Prendergast mógłby dowieść, że wspomniany

proces jest...

No nic, Callister nie nadał temu nazwy. Nie istniała nazwa, która nie

brzmiałaby zbyt fantastycznie.

Wszedł Sam Prendergast. Było to potężne chłopisko około

czterdziestki o tubalnym głosie, reprezentujące sobą śliczny okaz

ekstrawertyka. Kochały go psy i małe dzieci. Sinclair Lewis daremnie

demaskował ten typ człowieka. Najdziwniejsze było to, że Sam naprawdę

był równym gościem.

Ubierał się - a jakże by inaczej - w tweed. Włosy miał niezwyczajnie

długie. Badawcze oko Callistera dostrzegło lekkie wysunięcie szczęki i

niemal niezauważalne cofnięcie kości czołowej. No i - czyżby Sam garbił

się lekko dzisiejszego ranka?

- Cześć - powiedział Prendergast. - Kawy. - Jestem skonany. Boli mnie

głowa. - Zwalił się na fotel i wrzasnął na Filipińczyka.

- No cóż, sam mnie molestowałeś, żebym cię tu zaprosił...

- Lubię to. Te ostatnie pociągnięcia, wieńczące dzieło eksperymenty.

To taki trochę małpi zachwyt. No i ten pingwin - skrzydła!

- To fantastyczne - przyznał Callister. - Ale naprawdę obawiam się

ogłaszania wyników już teraz. Wyśmieliby nas.

- Nie wyśmieliby widząc dowód, który możemy przedstawić - powiedział

zdecydowanie Prendergast.

- Mimo wszystko mogliby co najwyżej przełknąć teorię, że dysponujemy

metodą odtwarzania cech recesywnych, co nie jest prawdą. Ale gdybyśmy

oświadczyli, że potrafimy odwrócić ewolucję...

- Dokonaliśmy tego...

- Ale nie możemy jeszcze tego rozgłaszać. Najpierw trzeba przygotować

grunt. O - zaciąłeś się?

Prendergast obmacał palcami policzek. Skinął głową.

- Zarost zrobił mi się twardy, jak szczecina. Nigdy dotąd tak szybko

nie rosła mi broda.

- Aha - mruknął z zatroskaniem Callister i zamilkł, zerkając na uszy

gościa. Płatki z dnia na dzień malały.

- Wracam dzisiaj do domu - powiedział Prendergast z nagłym

zdecydowaniem. - Rozumiesz, w biurze czekają na mnie stosy

korespondencji. Tydzień to wystarczająco długo.

- Może jeszcze kawy? - zaproponował Callister. Wydał głośno polecenie

wchodzącemu Filipińczykowi i wykonał dyskretny znak ręką.

- Jak chcesz, Sam. Ostatnie eksperymenty przyniosły zachęcające

rezultaty. Ale naprawdę nie chcę, żebyś to już podawał do wiadomości

publicznej.

- Mimo wszystko to jeden z powodów, dla których wracam do miasta. Nie

mogę się doczekać chwili, kiedy ściągnę tu reporterów.

Callister spłonął rumieńcem.

- Wystawią nas na pośmiewisko. Nie będą nawet czekali, aż

przedstawimy im dowód. O wiele lepiej będzie działać stopniowo...

- Ale mamy dowód. Wykształciliśmy pingwinom skrzydła i nogi morskim

krowom!

- Powiedzą, że to wybryk natury. Cały proces trwa długo. Musi nabrać

rozpędu. Wiesz sam, że w pierwszym tygodniu zmiany są nikłe.

- Za to w drugim! Galareta!

- Podstawowy organizm jednokomórkowy. Zgoda. Analogia cyklu życiowego

w zarodku w miniaturze, a my go tylko odwracamy.

Prendergast zamyślił się.

- Żywność kosztuje fortunę - powiedział.

- Metabolizm jest kolosalny. Pomimo naszej instalacji chłodzącej

osobniki mają przez cały czas wysoką temperaturę. Jak się chyba

orientujesz, Sam, to wzrost, tyle że odwrócony. Matryce już się

ustaliły, ale my zmieniamy ładunek z dodatniego na ujemny. Ładunek

dodatni - ewolucja. Ładunek ujemny - retrogresja. W końcu znajdę jakiś

sposób przyśpieszania wzrostu ładunku dodatniego. Być może tworzenia

superistot.

- Jeszcze nie teraz - mruknął Prendergast wzdrygając się lekko i

Callister powtórzył jego słowa.

- Nie - jeszcze nie teraz. Zajmujemy się w tej chwili stroną

praktyczną. Sondujemy te wszystkie nie dokończone odrośla natury, które

wymarły albo uległy przemianie.

- Ten wieloryb...

Callister pamiętał. W San Pedro, w krytym basenie, poddano wpływowi

procesu młodego walenia. Zmienił się; jego cielsko stawało się coraz

mniej opływowe, zanikały fiszbiny, pojawiały się zęby. Ogon jak u

kijanki zmalał i znikł. A co najdziwniejsze, na koniec pojawiły się

nogi, przednie i zadnie.

Nie mogły utrzymać ogromnego ciężaru cielska i basen trzeba było do

połowy opróżnić. Pewnego dnia stwór wygramolił się z basenu i wyrwał na

wolność. Do tej pory albo zdechł, albo wiódł w wodach Pacyfiku dziwny

żywot niby skamieliny, która zatrzymała się w przechodzeniu do swego

prehistorycznego statusu mieszkańca lądu.

Przeprowadzono też wiele innych eksperymentów. Pojawiały się

najdziwniejsze zatracone cechy, organy przystosowane do dawno minionych

warunków środowiskowych...

Tommy doniósł kawy. Prendergast siorbał hałaśliwie z napełnionej na

nowo filiżanki.

Małpa! pomyślał Callister, a zaraz potem: No tak.

Była to po prostu kwestia majstrowania w chromosomach, w szyszynce,

albo w układzie nerwowym. Pracowało się często w ciemno. Matryca

istniała, gotowa do użytku. Zaczęło się od jednokomórkowego żyjątka

morskiego, które wykształciło miejsca wrażliwe na światło - właściwie

rakowate, teoretyzował Callister.

Światło drażniło tę amebę, a więc w samoobronie wykształciła sobie

oczy, co spożytkowało tamto początkowe zwyrodnienie i dało stworzeniu

wzrok. I tak dalej. Ostateczny destylat w postaci rodzaju ludzkiego

składał się z kilku cieczy dolewanych stopniowo z biegiem stuleci.

Odwrócił ten proces.

Pierwotny torbacz miał torbę, ale nie posiadał ogona. Gdy stał się

zwierzęciem nadrzewnym, wyrósł mu ogon. Potem rozwinął się jego mózg i

ogon odpadł.

Weźmy stałą matrycę, formę biologiczną, w której odlewane są

wszystkie stworzenia. Nasyćmy ją prądem nie dodatnim, a ujemnym,

zwiększmy znacznie natężenie tego prądu, a ogon odrośnie.

Wielorybowi i krowie morskiej odrosły utracone w zamierzchłej

przeszłości nogi. Pingwin miał teraz skrzydła. Kopyta kucyka były

trójpalczaste - echippus. Leniwiec, żrąc jak najęty, wyrósł i chodził na

czterech łapach, zamiast bujać się na gałęzi. Niektóre ptaki pokrywała

łuska.

Tak, myślał Callister, niektóre z prehistorycznych cech mogą okazać

się cenną, najpraktyczniejszą stroną magicznej zdolności modelowania

ludzkich organizmów. Proces nie był jeszcze do końca dopracowany. Na

wyrafinowane zastosowania przyjdzie jeszcze czas: krzyżowanie gatunków,

rozwijanie siły i inteligencji i wyspecjalizowanych zdolności. Żywe

roboty przystosowane do wszelkich celów.

Prendergast był już gotów. Nafaszerowana narkotykiem kawa podziałała

i wspólnik spał teraz jak zabity. Callister zawołał Filipińczyka. Z

pomocą tego niskiego, milczącego człowieczka przeniósł Prendergasta do

małego, przypominającego więzienną celę pomieszczenia przylegającego do

laboratorium. Nie było tam mebli, a tylko siennik i urządzenia

sanitarne; w drzwiach znajdowało się okienko obserwacyjne z nietłukącego

się szkła, z maleńkimi otworkami.

Pomieszczenie miało klimatyzację i instalację chłodniczą. Sufit był z

tworzywa sztucznego nie stanowiącego przeszkody dla promieni

wykorzystywanych w procesie.

Callister rozebrał Prendergasta do naga i dokładnie obejrzał jego

ciało. Wspólnik był teraz bezsprzecznie bardziej owłosiony. Od kilku dni

poddawano go każdej nocy procesowi i pojawiały się pierwsze rezultaty.

Callister zrobił mu zdjęcie rentgenowskie, pobrał krew i próbki skóry,

po czym zbadał je.

Skóra była twardsza. Zwiększyła się zawartość czerwonych ciałek we

krwi. Wzrosła oczywiście temperatura ciała. Promienie rentgenowskie

bardziej sugerowały zmiany, niż je odsłaniały. Kość jest twarda nawet w

tyglu ewolucyjnym.

Ponieważ Prendergast był poddawany kuracji już od tygodnia, można

było bez obawy zwiększyć natężenie prądu. Zmiany potoczą się teraz

gwałtownie. Ten człowiek zdegeneruje się, idąc pod prąd naturalnej drogi

ewolucji, aż w końcu rozpuści się w kropelkę galarety. I jakiż osobliwy

byłby to corpus delicti przedkładany sądowi jako Eksponat A.

Gdyby Prendergast był choć trochę bardziej cywilizowany, nie byłoby

to konieczne. Ale dała tu o sobie znać animozja osobista. Callister, jak

kot, wzdragał się przed jowialnym spoufalaniem się wspólnika. W jego

oczach Prendergast stał na drabinie rozwoju tylko o jeden szczebel wyżej

od degenerata-pustelnika z drugiej strony doliny.

Callister był człowiekiem c y w i 1 i z o w a n y m. Oceniał się na

cały poziom powyżej średniej. Traktował większą część ludzkości z

dobrotliwym lekceważeniem, ale starał się trzymać od niej z dala.

Zjadł lunch, zapalił, odbył spacer w dolinę i z powrotem, po czym

wysłuchał kilku nagrań Mozarta. Następnie zajrzał przez judasz do

Prendergasta. Wspólnik był wciąż nieprzytomny, ale nie ulegało

wątpliwości, że przemiana postępuje.

Prendergast był jeszcze bardziej owłosiony.

Callister dotknął swego gładko wygolonego policzka i udał się do

laboratorium. Kilka godzin później zjawił się tam Tommy.

- Tak?

- Obucił sssię - wyseplenił Filipińczyk.

- W porządku. Już tam idę.

Prendergast rzeczywiście był przytomny i stał przy drzwiach celi z

twarzą przyciśniętą do szklanej szybki. Nie w ciemię bity, od razu zdał

sobie sprawę z sytuacji.

- Ile chcesz, Callister? - Jego głos był wyraźnie słyszalny przez

dziurki w szybce.

- Za to, żeby cię wypuścić? Przykro mi. To za wielkie ryzyko. Poza

tym chcę prześledzić ten eksperyment do końca.

Prendergast oblizał nerwowo usta. - Przekażę ci cały proces.

Callister zaczął się bawić obrotowym stoliczkiem zamontowanym w

otworze w ścianie.

- Masz tu jedzenie. Od tej chwili będziesz go dużo potrzebował. I

lusterko dla rozrywki.

- Callister!

- Klamka już zapadła. Nie mogę cię teraz wypuścić. Podrzuciłbym ci

parę książek dla zabicia czasu, ale wiem, że nie będziesz miał teraz

głowy do czytania. Jeśli jednak chcesz, będę ci dawał proszki na sen; po

kilka na raz.

Przez chwilę panowała cisza.

- Dobrze.

- Ale będę musiał widzieć, jak je połykasz. Mógłbyś przecież je

gromadzić, a potem zażyć od razu śmiertelną dawkę.

- Ty łobuzie z piekła rodem! - wyrzucił z siebie Prendergast głosem

zbyt roztrzęsionym, by można go uznać za wściekły.

- Chcesz proszka?

- Nie. Callister, czy nie możemy... jakoś...

- Nie możemy - uciął Callister i przekręcił obrotowy stolik. Wyszedł

pozostawiając Prendergasta z jego posiłkiem.

Po tej konfrontacji atmosfera się zagęściła, bo Callister nie był ani

sadystą, ani maszyną. Zatrzasnął po prostu swój umysł przed przykrymi

aspektami eksperymentu. Proces trwał, przyśpieszając gwałtownie swój

bieg. Prendergastowi wróciły utracone cechy.

Pod koniec dnia był już przygarbiony, niezdarny i nie potrafił

przyłożyć kciuka do dłoni. Duże palce u nóg miał ruchome. Skóra

poróżowiała; pomimo ochładzania przejawiał nienasycony apetyt. Pił

litrami wodę i bulion, połykał w wielkich ilościach dostarczane mu

kapsułki z witaminami. O zachodzie słońca już nie bardzo można go było

rozpoznać. Coś w rodzaju kromaniończyka. Zaraz potem człowiek z

Piltdown. Pitekantrop...

Dwie noce później Prendergast uciekł przez otwór w ścianie, w którym

zainstalowany był obrotowy stolik. Dysponował zadziwiającą siłą. Wygiął

metal, prawdopodobnie gołymi rękami. Wróciwszy z przechadzki Callister

zbladł jak papier, natykając się w holu na sponiewierane ciało

Filipińczyka. Wbiegł do laboratorium, porwał pistolet i rozpoczął śledztwo.

Tommy nie był martwy, tylko ogłuszony. Ślady płaskich stóp przed

domem wskazały kierunek, w którym zbiegł Prendergast. Callister

załadował jeszcze jeden pistolet pociskami usypiającymi i wyruszył na

łowy. Jeżeli człekozwierz potrafi nadal porozumiewać się z ludźmi,

będzie wpadka.

Ale Prendergast nie umiał już mówić, a ręce miał zbyt niezgrabne, by

utrzymać w nich pióro albo ołówek. Mimo to...

Callister doszedł po śladach zbiega do prywatnej drogi, a potem, tą

drogą, do asfaltowego, biegnącego zakosami szlaku przez góry. Z

przeciwka nadbiegała rozhisteryzowana dziewczyna. Na widok jego

niewyraźnej w zapadającym zmierzchu sylwetki od razu zemdlała.

Callister przystąpił do udzielania pierwszej pomocy. Widział już raz

czy dwa tę dziewczynę, wiedział, że mieszka kilka kilometrów stąd, i

domyślił się, co się wydarzyło. Ocknęła się i opowiedziała wszystko,

siląc się na nadanie swoim słowom jakiego takiego sensu.

- Straszny goryl... - zaczęła.

- Niech się pani nie boi. Nic już pani nie grozi. - Callister pokazał

jej pistolet i uspokoiła się.

- Jechałam drogą na rowerze, a on wyskoczył na mnie z krzaków. Ja...

wpadłam wprost na niego. Podniósł mnie w górę i zaczął szczerzyć zęby i

warczeć.

Oczy Callistera rozszerzyły się.

- No i co? - nalegał.

- Myślałam... nie wiem, co myślałam. Wyrwałam mu się w końcu i

uciekłam. Gonił mnie kawałek, a potem wrócił do roweru i wsiadł na

niego. Wskoczyłam w krzaki, a ten stwór przejechał tuż obok mnie,

kierując się w dół wzgórza. No to ja pobiegłam w przeciwną stronę.

- Aha. On jest nieszkodliwy. To tresowany goryl. Kupiłem go jakiś

czas temu... Wróćmy teraz do mojej posiadłości, to odwiozę panią do domu.

Dziewczyna odetchnęła z ulgą. Callister skubał w zamyśleniu dolną

wargę. Prendergast kierował się w stronę najbliższego miasteczka,

Altadeny, leżącej u stóp wzgórz nad Pasadeną. Żeby tylko udało mu się

doścignąć zbiega...

Wziął samochód, podrzucił dziewczynę do jej domu i pomknął drogą

niczym ósme wcielenie Wisznu. Sosny rzucały przed nim geometryczne

cienie. Reflektory przeczesywały pobocza snopami białego światła.

Nigdzie nie było widać Prendergasta.

Nie, nie było ani widu, ani słychu po tym człekozwierzu. Okrężną

drogą przez góry było do miasteczka piętnaście kilometrów. Człekozwierz

poruszał się na skróty, dźwigając rower na plecach. Z widniejących tu i

ówdzie śladów wynikało, że spuszczał się szybko po zboczach i zbiegał w

dół leśnymi przecinkami. Zwinność i siła zrównywały go w szansach z

samochodem, częściowo ze względu na drogę wymagającą ograniczania

szybkości i ostre zakręty.

Callister przypomniał sobie o odciskach palców. Czy u Prendergasta

były jeszcze rozpoznawalne?

Na drodze przed sobą dostrzegł pogięty wrak roweru. Wehikuł nie

wytrzymał brutalnego traktowania. Ale w dole rozpościerały się już

światła Altadeny, a o wiele bliżej jarzyły się pojedyncze kwadraty okien

wolno stojących zabudowań. Do motelu pozostał jeszcze kilometr. Słysząc

wyraźne trzaski dobiegające z zarośli Callister wgniótł hamulce.

Nie - to tylko spłoszony jeleń. Dodał gazu. Do motelu?

Prendergast był w motelu. Dowodziła tego histeryczna wrzawa.

Callister przekroczył próg i jego oczom ukazał się istny sądny dzień. W

przyćmionym świetle kłębowisko mężczyzn i kobiet czmychało we wszystkie

strony na podobieństwo rozszerzającego się Kosmosu, byle dalej od

gorylopodobnego stwora zajmującego środek parkietu. Kierownik orkiestry

tkwił dzielnie na podium zasłaniając się saksofonem, a za jego plecami

chowała się striptiserka.

Prendergast stał przez chwilę, nieludzki i groteskowy, rozglądając

się dookoła. Nastąpił moment osobliwego uspokojenia. Klientela zawahała

się, znieruchomiała i czekała, przypuszczając być może, że to jakiś

numer w programie występów.

Callister zwątpił przez chwilę, czy poradzi sobie z tym bydlakiem po

drugiej stronie sali. W zestawieniu z tą masą cielska pistolety wydały

mu się bronią całkowicie bezużyteczną.

Prendergast dostrzegł go. Cienkie wargi wykrzywiły się. Małpiasta

istota pochyliła się w przód, żeby lepiej widzieć w zalegającym

półmroku; w jej ślepiach odbijało się światło.

Nie pojawiał się w nich blask rozpoznania. Wzrok Prendergasta błądził

po sali i zatrzymał się na pobliskim talerzu z kanapkami. Poczłapał w

tamtym kierunku, przykucnął i zabrał się do jedzenia.

Callister zauważył, że proces wpłynął nie tylko na jego ciało, ale i

na mózg. Na przedmieścia Altadeny sprowadził Prendergasta jakiś ślepy

instynkt. Nie był już... inteligentny.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • psp5.opx.pl