Kuttner Henry - Księga Ioda - Sekret Kralitzów, Kuttner Henry
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Henry Kuttner
KSIĘGA IODA
Henry Kuttner Sekret Kralitzów
Obudziłem się z głębokiego snu i zauważyłem dwie, stojące tuż obok
postacie spowite w czerń. Ich twarze jaśniały w mroku rozmazaną bielą.
Zamrugałem gwałtownie, żeby spędzić sen z oczu, a wtedy jedna z nich
skinęła niecierpliwie. W tej samej chwili zrozumiałem, co było powodem
nocnej wizyty. Oczekiwałem jej całe lata, od czasu, gdy mój ojciec, baron
Kralitz, zdradził mi sekret i klątwę ciążącą nad naszym starym rodem.
Wstałem bez słowa i poszedłem za milczącymi posłańcami, w głąb smętnych
korytarzy zamku, który od urodzenia był mi domem. W czasie wędrówki
wspomniałem surową twarz ojca, w uszach zabrzmiały mi uroczyste słowa,
którymi opisywał legendarną klątwę rodu Kralitzów, tajemnicę, jaką we
właściwym czasie z pokolenia na pokolenie powierzano najstarszemu z synów.
– Kiedy? – spytałem ojca, gdy leżał na łożu śmierci, walcząc z narastającą
słabością. – Gdy zdołasz pojąć – odparł. Patrzył na mnie uważnie spod
zmierzwionych białych brwi. – Byli tacy, co doświadczyli tego wcześniej
niż inni. Od pierwszego barona Kralitza przekazywano sekret... Przycisnął
dłoń do piersi i przerwał. Upłynęło pełne pięć minut, zanim na tyle zebrał
siły, by na nowo przemówić dźwięcznym, władczym głosem. Żadnych jęków, ni
wyznań czynionych urywanym szeptem. Był Kralitzem. – Franz... – odezwał
się w końcu. – Znasz ruiny starego klasztoru w pobliżu wioski. Pierwszy
baron kazał go spalić, a mnichów posłał pod topór. Opat zbyt często
sprzeciwiał się kaprysom wielmoży. Jakieś dziewczę szukało schronienia w
klasztorze i opat nie zgodził się jej wydać. Baron stracił cierpliwość –
słyszałeś opowieści, jakie wciąż o nim prawią – zabił opata, spalił
klasztor i wziął dziewczynę. Opat przed śmiercią przeklął swego zabójcę i
wszystkich męskich potomków następnych generacji. I tak narodziła się
tajemnica, dotycząca naszego rodu. Nie mogę zdradzić, czym jest klątwa.
Nie próbuj szukać wyjaśnienia na własną rękę. Czekaj cierpliwie, a we
właściwym czasie strażnicy mroku poprowadzą cię schodami do podziemnej
jaskini. Tam poznasz sekret Kralitzów. Z ostatnim słowem ojciec wyzionął
ducha i surowe rysy jego posępnej twarzy zastygły na wieki.
Zatopiony we wspomnieniach nie zwracałem uwagi gdzie idę, ocknąłem się
dopiero, gdy ciemne sylwetki posłańców zamarły tuż przed szczeliną w
kamiennej posadzce, odsłaniającą zejście, którego nie widziałem w czasie
wcześniejszych wędrówek po zamku. Stopnie wiodły w głąb podziemi. Gdy
zaczęliśmy schodzić, zauważyłem, iż tunel był oświetlony – wątła,
fosforyzująca poświata płynęła z nieznanego źródła i skłonny byłem
uwierzyć, że to moje oczy przywykły do półmroku, niż że mam do czynienia z
prawdziwym blaskiem. Szliśmy już bardzo długo. Sztolnia skręcała i wiła
się w litej skale, i tylko dwie ruchome postacie przede mną rozpraszały
monotonię tej smutnej wędrówki. Wreszcie, głęboko pod ziemią, dotarliśmy
do końca schodów i zerknąwszy nad ramionami moich towarzyszy, dostrzegłem
ogromne drzwi, zagradzające dalszą drogę. Były topornie wykute z jednego
głazu i pokryte dziwnie niepokojącym wzorem, ułożonym z nieznanych mi
znaków. Po chwili stanęły otworem. Wszedłem i zatrzymałem się tuż za
progiem, wbijając wzrok w siwy ocean mgły. Stałem na łagodnym zboczu,
które tonęło w oparach, a z dali dobiegały stłumione pohukiwania i
wysokie, piskliwe wrzaski, przywodzące na myśl obsceniczny śmiech.
Mroczne, niewyraźne kształty tańczyły i znikały za szarą zasłoną, a
ogromne cienie szybowały na gigantycznych skrzydłach nad moją głową. Tuż
obok mnie stał długi, prostokątny stół z kamienia, przy którym siedziało
dwudziestu mężczyzn, wlepiających we mnie martwo połyskujące spojrzenia
głęboko osadzonych oczu. Dwaj przewodnicy w milczeniu zajęli miejsca wśród
pobratymców. Nagle, gruba zasłona mgły zaczęła rzednąć. Chłodny powiew
zmiótł resztki oparów. Zobaczyłem tonący w mroku odległy koniec jaskini i
znieruchomiałem, w potężnym uścisku strachu, pomieszanego z równie silnym,
nieskończenie podniecającym uczuciem rozkoszy. Część umysłu pytała: "Co to
za koszmar?", druga zaś podpowiadała szeptem: "Znasz to miejsce!" Nie. Nie
widziałem go nigdy. Gdybym wiedział, co kryją podziemia zamku, nie mógłbym
zasnąć, owładnięty obsesyjną bojaźnią. Podczas gdy tak stałem, targany
sprzecznymi falami zgrozy i ekstazy, wokół mnie kłębił się tłum upiornych
mieszkańców owego świata. Diabły, demony, nienazwane monstra! Koszmarny
kolos przemknął przez mrok z głuchym rykiem, a szare, bezpostaciowe
stwory, niczym olbrzymie ślimaki wędrowały na słupowatych nogach. Strzępy
miękkiej, bezkształtnej masy, upstrzone, niczym mityczny Argus, tysiącami
gorejących oczu, wierciły się i kręciły w złowrogiej poświacie.
Uskrzydlone bestie – nie były to nietoperze – z łopotem i szumem latały w
ciężkim powietrzu i syczały coś szeptem – całkiem ludzkimi głosami. W
dali, u stóp zbocza, na którym stałem, zobaczyłem chłodny błysk wody
skrytego przed promieniami słońca jeziora. Stwory, na szczęście
niewidoczne w mrocznej oddali, z wrzaskiem, burzyły taflę zatoki, której
wielkości i kształtu mogłem się ledwie domyślać. Latające monstrum
zwiesiło błoniaste skrzydła niczym namiot nad moją głową, zerknęło na mnie
palącym spojrzeniem, po czym pomknęło dalej, niknąc w cieniu. Przez cały
czas, choć drżałem z przerażenia i wstrętu, towarzyszyło mi owo uporczywe
poczucie radości – głos, który szeptał: "Znasz to miejsce! Stąd przecież
pochodzisz! Czy to źle wrócić do domu?" Obejrzałem się. Wielkie drzwi
zatrzasnęły się cicho, odcinając mi drogę ucieczki. Pomocne okazało się
poczucie dumy. Byłem Kralitzem. A żaden Kralitz nie okaże strachu nawet
przed obliczem diabła!
Postąpiłem krok naprzód i popatrzyłem na postacie, które nadal siedziały
za stołem, z napięciem wpatrując się we mnie płonącymi oczyma. Odepchnąłem
straszliwą myśl, że oto stoję przed zgromadzeniem bezcielesnych
szkieletów, podszedłem do szczytu stołu, gdzie wznosił się prymitywny
tron, i przyjrzałem się z bliska milczącej sylwetce po prawej stronie.
Zamiast nagiej czaszki, moim oczom ukazało się upiornie blade, brodate
oblicze. Pełne, zmysłowe usta błyszczały szkarłatem, niczym uszminkowane,
a martwe źrenice nieruchomo patrzyły w moją stronę. Ślad nieludzkiego
cierpienia wyrył głębokie piętno na białej twarzy, a w zapadłych oczach
czaiła się męka. Żaden opis nie oddałby wrażenia nieziemskiej obcości,
jaką odczuwałem równie mocno, jak mdlący smród grobu, bijący z ciemnej
szaty. Strażnik skinął spowitą w czerń ręką w stronę pustego miejsca na
szczycie stołu. Usiadłem. Upiorne odczucie nierzeczywistości! Wydawało mi
się, że śnię, że ukryta część mojej jaźni z wolna wkracza z krainy marzeń
do realnego świata, aby przejąć władzę nad moim zachowaniem. Stół był
zastawiony starożytnymi pucharami i półmiskami, jakich nie używano już od
stuleci. Na półmiskach leżało mięso, zdobne klejnotami kielichy były pełne
czerwonego wina. W nosie wiercił ciężki, przytłaczający zapach, pomieszany
z trupim odorem mych towarzyszy i spleśniałą wonią mokrej, pozbawionej
światła piwnicy. Wszystkie wyblakłe twarze zwróciły się w moją stronę,
twarze, które nie wiedzieć czemu wyglądały dziwnie znajomo. Niemal
identyczne, o krwistych, pełnych ustach, naznaczone niebywałym
cierpieniem. Czarne, gorejące oczy wpatrywały się we mnie niczym
niezgłębiona otchłań Tartaru, aż poczułem, że włos zjeżył mi się na karku.
Mimo wszystko – byłem Kralitzem! Wstałem i dumnym głosem przemówiłem
archaiczną niemczyzną, która jakoś bez trudu popłynęła przez moje usta: –
Jestem Franz, dwudziesty pierwszy baron Kralitz. Czego ode mnie
oczekujecie? Pomruk aprobaty przetoczył się nad stołem. Zapanowało
poruszenie. Z drugiego końca uniósł się brodaty olbrzym z okrutną blizną,
która zmieniała mu lewą stronę twarzy w przerażająco biały strzęp z trudem
zagojonego mięsa. Znów odniosłem znajome wrażenie – gdzieś już widziałem
tego człowieka – choć panujący półmrok uniemożliwiał mi dokładną
identyfikację. – Witaj, Franz – odezwał się olbrzym starym, gardłowym,
germańskim narzeczem. – Witaj, baronie Kralitz. Pozdrawiam cię – i
wszystkich członków twego rodu! Podjął kielich ze stołu i uniósł go
wysoko. Spowite w czerń postacie wstały z krzeseł i poszły za jego
przykładem, wznosząc bogato zdobione puchary i powtarzając słowa toastu.
Każdy pociągnął głęboki łyk zacnego trunku. Złożyłem stosowny ukłon. –
Pozdrawiam was, strażników tajemnicy Kralitzów – powiedziałem niemal
bezwiednie. – Pozdrawiam i przepijam do was. Wokół, nawet w najdalszych
kątach mrocznej jaskini, zapanowała cisza. Umilkły szepty, pohukiwania i
natrętny szelest latających stworów. Postacie, zgromadzone wokół stołu,
wyczekująco patrzyły w moją stronę. Uniosłem kielich i wypiłem. Trunek był
mocny, orzeźwiający, o lekko słonawym smaku. Nagle pojąłem, czemu
cierpiętnicza, szpetna twarz mego gospodarza wydawała mi się dziwnie
znajoma. Po wielokroć miałem okazję oglądać ją wśród portretów przodków.
Poprzez mrok gigantycznej sali spoglądała ku mnie groźna i zniekształcona
postać pierwszego z rodu Kralitzów. Ten sam jasny błysk zrozumienia pomógł
mi rozpoznać resztę biesiadników, których wizerunki również widywałem na
płótnie. Ale jakże wielka zaszła w nich zmiana! Piętno wiecznego zła,
niczym niewidzialna zasłona, przylgnęło do ich umęczonych twarzy, do tego
stopnia deformując rysy, że nie byłem do końca pewien, czy dobrze odgaduję
tożsamość danej osoby. Wydawało mi się, iż jedno z bladych, sardonicznych
oblicz należało kiedyś do mego ojca, choć uległo tak monstrualnej
przemianie, że mogłem polegać wyłącznie na domysłach. Ucztowałem z
własnymi przodkami – z domem Kralitzów! Nadal trzymałem puchar. Opróżniłem
go aż do dna, spodziewając się równie smętnego rozwiązania. Dziwny żar
wypełnił mi żyły i wybuchnąłem głośnym śmiechem, wywołanym okrutną
radością. Zawtórowali mi inni – gardłowym rechotem, przypominającym
warczenie wilków. Bolesny śmiech ludzi rozpiętych na kole tortur,
opętańczy chichot mieszkańców piekieł! Z mrocznej groty doleciał jazgot
diabelskiego pomiotu. Olbrzymie cienie, wysokie na parę piędzi, chwiały
się wśród grzmiących ryków, w górze, z chytrym piskiem, zawirowały
skrzydlate stwory. Gigantyczna jaskinia huczała straszliwą uciechą, aż
wpół ukryte monstra z czarnego jeziora odpowiedziały rozdzierającym uszy
wrzaskiem, a echo zadudniło pod niewidocznym sklepieniem. Śmiałem się
razem z nimi, śmiałem do rozpuku, w końcu bezsilnie opadłem na fotel i
popatrzyłem na oszpeconą postać po drugiej stronie stołu. – Godzien jesteś
naszej kompanii i biesiady przy naszym stole – przemówił baron. – Wspólny
toast uczynił cię jednym z naszych. Jedzmy razem. I tak się stało. Jak
stado wygłodniałych bestii rwaliśmy soczyste białe mięso, leżące na
zdobnych półmiskach. Usługiwały nam dziwne stwory, w pewnej chwili,
poczułem zimny dotyk na ramieniu, odwróciłem się i ujrzałem jak dolewa mi
wina okropna, purpurowa postać, wyglądająca jak dziecko odarte ze skóry.
Straszna, straszna i nieskończenie bluźniercza była to uczta. Wrzaski,
śmiech i mlaskanie wypełniały ciemną jaskinię, a wokół nas harcowały
piekielne hordy. Zaiste, było piekło pod zamkiem Kralitzów, a tej nocy
diabeł urządził karnawał.
Potem odśpiewaliśmy dziką, pijacką pieśń, wymachując do taktu kielichami.
Stara to była pieśń, ale obce słowa nie sprawiały mi żadnej trudności;
wymawiałem je równie gładko, jakbym słuchał ich już w dzieciństwie,
usadowiony na kolanach matki. Myśl o matce sprawiła, że zadrżałem i
owładnęła mnie nagła słabość, lecz szybko ją przepędziłem nowym łykiem
ciężkiego wina. Długo, długo okrzyki, pieśni i żarty krążyły po ogromnej
grocie, aż wreszcie odeszliśmy od stołu i wąskim, łukowato wygiętym mostem
podążyliśmy na drugi brzeg jeziora. Nie opowiem, co tam zastałem ani nie
podam imion wszystkich istot, jakie mi przyszło oglądać. Wspomnę tylko, że
usłyszałem o nieziemskich grzybach, zamieszkujących odległy, zimny glob
Yuggoth i o cyklopowych stworach, czuwających nad rozbudzonym Cthulhu w
podmorskim mieście. Dowiedziałem się o dziwnych rozkoszach, dostępnych
wyznawcom oślizłego Yog-Sothotha i poznałem niewiarygodny kult, jakim w
innych galaktykach otoczony jest Iod, Źródło. Zanurzyłem się w
najczarniejszej otchłani piekła i wróciłem stamtąd ze śmiechem. Byłem
jednym z czarnych strażników i wespół z nimi szalałem w upiornych
saturnaliach, aż ponownie przemówił baron o przeciętej blizną twarzy. –
Nasz czas mija – oświadczył. Oszpecone, brodate lico połyskiwało w
półmroku niczym pysk chimery. – Wkrótce się rozstaniemy. Ale ty, Franz,
jesteś prawdziwym Kralitzem i czeka nas jeszcze niejedna wspólna uczta.
Będziem pić i weselić się dłużej niźli myślisz. Ostatni toast! Chwyciłem
kielich. – Za ród Kralitzów! Oby trwał wiecznie! Wówczas opadła mnie
dziwna niemoc. Wraz z innymi odwróciłem się tyłem do groty pełnej
roztrzęsionych, jękliwych i pełzających cieni i wyszedłem przez kamienny
portal. Szliśmy po schodach, w górę, wciąż w górę, aż dotarliśmy do dziury
ziejącej w posadzce, a potem dalej, milczącą, smętną kompanią, w głąb
równie smętnych korytarzy. Z wolna zacząłem rozpoznawać otaczające mnie
mury. Już wiedziałem, gdzie jestem. Znaleźliśmy się w wielkim lochu pod
zamkiem, gdzie z uroczystym ceremoniałem składano zwłoki kolejnych
baronów. Każdy z rodu spoczywał w kamiennym sarkofagu, w oddzielnej
krypcie, a każda z krypt przylegała do następnej, niczym paciorki
naszyjnika. Szliśmy od tyłu, od najstarszych grobów, w stronę nie zajętych
jeszcze pomieszczeń, gdyż od zarania wieków część krypt stała pusta, w
oczekiwaniu na chwilę, w której kamienna trumna, opatrzona odpowiednią
inskrypcją, trafiała na swoje miejsce. Nic dziwnego, że tu właśnie ukryto
tajemnicę Kralitzów. Nagle spostrzegłem, że z moich towarzyszy pozostał
tylko najstarszy, ten o przeciętej blizną, brodatej twarzy. Pochłonięty
myślami, nie widziałem dokąd odeszli pozostali. Mój przewodnik uniósł
czarno odzianą rękę i nakazał mi stanąć. Popatrzyłem nań pytającym
wzrokiem. – Muszę cię już opuścić – wyjaśnił dźwięcznym głosem. – Wracam
do siebie. Wskazał w stronę, z której nadeszliśmy. Skinąłem głową, gdyż
wiedziałem, kim byli moi współbiesiadnicy. Domyśliłem się, iż każdy baron
Kralitz, spoczywający w kamiennym grobie, wstaje jako nieziemski stwór, ni
to martwy, ni to żywy, aby zejść do podziemnej jaskini na demoniczne
saturnalia. Pojąłem także, że wraz z nadejściem świtu musieli wracać na
swe zimne leże i czekać w przypominającym śmierć transie, aż zmierzch
przyniesie im krótkie wyzwolenie. Studia nad okultyzmem, jakie uprzednio
prowadziłem, sprawiły, że umiałem rozpoznać oznaki upiornej przemiany.
Pokłoniłem się czarno ubranej postaci i już chciałem ruszyć dalej, w górne
rejony zamku, gdy mój towarzysz zagrodził mi drogę. Z wolna potrząsnął
głową, a jego blizna błysnęła bielą w skąpej poświacie. – Za wcześnie, bym
odszedł? – spytałem. Spojrzał na mnie zbolałym, gorejącym wzrokiem,
oczami, które nieraz patrzyły w głąb piekła i wskazał w dół, a wówczas w
nagłym przebłysku przerażenia odkryłem sekret klątwy Kralitzów. Myśl ta
zmieniła mi umysł w rozpaczliwą pustkę, w której już po wsze czasy miały
wirować krzyczące strzępy ciemności. Pojąłem, kiedy każdy baron Kralitz
zawierał braterstwo krwi. Wiedziałem – wiedziałem – że żadna trumna nie
trafia pusta do podziemnej krypty, a na leżącym u mych stóp kamiennym
sarkofagu mogłem odczytać wyrok losu. Moje własne imię: "Franz, dwudziesty
pierwszy baron Kralitz".
... [ Pobierz całość w formacie PDF ]