Kundera M., kupsko

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Milan Kundera

 

 

 

Nieśmiertelność

(przełożył: Marek Bieńczyk )

Część pierwsza

Twarz

 

1.

 

Kobieta mogła mieć sześćdziesiąt, sześćdziesiąt pięć lat. Patrzyłem na nią z leżaka, zwróconego ku basenowi, w klubie gimnastycznym na ostatnim piętrze nowoczesnego wieżowca, skąd przez ogromne oszklone szyby widać cały Paryż. Czekałem na profesora Avenariusa, z którym czasem spotykam się tutaj, by pogawędzić o tym i owym. Ale profesora Avenariusa wciąż nie było i patrzyłem na kobietę; sama w basenie, zanurzona do pasa, śledziła wzrokiem ubranego w dres instruktora, który, stojąc nad nią, udzielał jej lekcji pływania. Posłusznie oparła się o brzeg basenu, nabrała powietrza i wypuściła je w wodzie. Polecenie wykonała z powagą i gorliwie, i zabrzmiało to tak, jakby z głębi wydobył się odgłos starego parowozu (idylliczny, dzisiaj zapomniany odgłos, który przybliżyć mogę tym, co go nie poznali, jedynie poprzez porównanie do oddechu starszej pani, wciągającej i wypuszczającej powietrze przy brzegu basenu). Patrzyłem na nią urzeczony. Jej przejmujący komizm zniewalał mnie (instruktor również spostrzegł ten komizm, gdyż kąciki jego ust na moment, jak mi się wydało, zadrżały), ale ktoś mnie zagadnął i odwrócił moją uwagę. Kiedy w chwilę później chciałem powrócić do obserwacji, lekcja dobiegła końca. Kobieta w kostiumie kąpielowym szła wzdłuż basenu ku wyjściu i gdy znalazła się cztery czy pięć metrów za instruktorem, zwróciła ku niemu głowę, posłała mu uśmiech i skinęła dłonią. Ścisnęło mi się serce. Ten uśmiech i gest należały do dwudziestoletniej dziewczyny! Jej ręka wzniosła się z zachwycającą lekkością. Tak jakby w trakcie zabawy rzuciła do kochanka kolorową piłkę. Uśmiech i gest były pełne wdzięku, choć nie miały go już w sobie ani twarz, ani ciało. Był to wdzięk gestu zatopionego w ciele bez wdzięku. Lecz kobieta, nawet jeśli dobrze wiedziała, że nie jest już piękna, na chwilę o tym zapomniała. Pewną cząstką siebie wszyscy żyjemy poza czasem. Być może uświadamiamy sobie własny wiek jedynie w kilku wyjątkowych chwilach, a przez większość czasu żyjemy bez wieku. W każdym razie w chwili gdy odwróciła się, uśmiechnęła i skinęła dłonią do instruktora (który nie mógł się powstrzymać i głośno parsknął), kobieta nie znała swych lat. W tym geście istota jej wdzięku, którym czas nie władał, odsłoniła się w okamgnieniu i olśniła mnie. Byłem dziwnie wzruszony. I w moich myślach wypłynęło słowo Agnes. Agnes. Nigdy nie znałem kobiety o tym imieniu.

2.

 

Leżę w łóżku, zanurzony w słodyczy półsnu. O szóstej, w chwili pierwszego, lekkiego przebudzenia wyciągam rękę w stronę małego radia, stojącego przy poduszce, i wciskam guzik. Słyszę poranne wiadomości, ledwo odróżniając słowa, i na nowo zasypiam, toteż zdania, których słucham, przechodzą w senne majaki. To najpiękniejsza faza snu, najsłodsza chwila dnia: dzięki radiu rozkoszuję się moimi ciągłymi przebudzeniami i zaśnięciami, cudownym rozkołysaniem między jawą a snem, tym drżeniem, które wystarcza, by zniknął żal, że przyszło się na świat. Czy śnię, czy naprawdę jestem w operze, przed dwoma przebranymi za rycerzy aktorami, wyśpiewującymi prognozę pogody? Jak to się stało, że nie śpiewają o miłości? Wreszcie pojmuję, że to spikerzy; przestali już śpiewać i teraz dla żartu wpadają sobie nawzajem w słowo. “Dzień będzie gorący, upalny, ale spodziewane są burze”, mówi pierwszy, któremu drugi przerywa przymilnym tonem: “Niemożliwe!” Pierwszy odpowiada tym samym tonem: “Ależ tak, Bernardzie. Przykro mi, nie mamy wyboru. Odwagi!” Bernard parska śmiechem i oznajmia: “Oto kara za nasze grzechy.” Na co pierwszy: “Dlaczego ja miałbym cierpieć za twoje grzechy, Bernardzie?” Wówczas Bernard śmieje się na całe gardło, aby dać słuchaczom do zrozumienia, o jaki grzech chodzi, i dobrze go pojmuję: jest tylko jedna rzecz, której pożądamy wszyscy, głęboko: żeby cały świat uznał nas za wielkich grzeszników! Żeby nasze występki porównywano z ulewami, z burzami, z huraganami! Niech więc każdy Francuz, otwierając dzisiaj parasol nad swoją głową, pomyśli o dwuznacznym śmiechu Bernarda i mu pozazdrości. Przekręcam gałkę z nadzieją, że usnę na nowo w towarzystwie bardziej niezwykłych obrazów. Na sąsiedniej stacji kobiecy głos oznajmia, że dzień będzie gorący, upalny, z możliwością burz, i cieszę się, że mamy we Francji tyle stacji radiowych i że wszystkie w tej jednej chwili opowiadają o tym samym. Szczęśliwy mariaż jednostajności i wolności; cóż lepszego ludzkość mogłaby sobie wymarzyć? Wracam zatem do programu, w którym Bernard przechwalał się swymi grzechami, lecz tam męski głos intonuje hymn do ostatniego modelu renault, znowu kręcę gałką, kobiecy chór sławi futra, które staniały, wracam do Bernarda, wpadam na ostatnie takty hymnu do renault, po czym głos zabiera sam Bernard. Zawodząc ucichłą przed chwilą melodię, powiadamia nas, że ukazała się właśnie biografia Hemingwaya, sto dwudziesta siódma, lecz tym razem naprawdę ważna, gdyż udowadnia, że Hemingway przez całe życie nie powiedział ani słowa prawdy. Wyolbrzymił liczbę ran odniesionych na wojnie, udawał, że jest wielkim uwodzicielem, a tymczasem stwierdzono, że w sierpniu 1944 roku, a następnie od lipca 1959 był zupełnym impotentem. “Niemożliwe”, mówi kpiący głos drugiego spikera i Bernard odpowiada przymilnym tonem: “Ależ tak...”, i znowu jesteśmy na operowej scenie, nawet ten impotent Hemingway jest z nami, a potem bardzo poważny głos wspomina o procesie, który w ostatnich tygodniach poruszył całą Francję: podczas prostej operacji źle przeprowadzone znieczulenie spowodowało śmierć pacjentki. Wskutek czego stowarzyszenie zajmujące się obroną “konsumentów”, bo tak nas wszystkich nazywa, proponuje, aby w przyszłości filmowano wszystkie operacje, a filmy przechowywano w archiwach. Miałby to być, według stowarzyszenia “obrony konsumentów”, jedyny sposób gwarantujący Francuzowi zmarłemu pod skalpelem, że jego śmierć zostanie należycie przez sprawiedliwość pomszczona. Później zasypiam ponownie.

Kiedy się obudziłem, było już wpół do dziewiątej; pomyślałem o Agnes. Podobnie jak ja leży w dużym łóżku. Prawa strona łóżka jest pusta. Kim jest mąż? Zdaje się, że kimś, kto w sobotę wcześnie wychodzi z domu. Dlatego jest sama i kołysze się rozkosznie między jawą a snem.

Potem wstaje. Naprzeciw, na długiej nóżce, wyrasta telewizor. Agnes rzuca koszulę, która na biało drapuje ekran. Po raz pierwszy widzę ją nago. Agnes, bohaterka mojej powieści. Stoi przy łóżku, jest ładna i nie mogę oderwać od niej wzroku. Wreszcie ucieka do sąsiedniego pokoju, jak gdyby poczuła moje spojrzenie, i ubiera się.

Kim jest Agnes?

Ewa zrodziła się z żebra Adama, Wenus powstała z piany, natomiast Agnes wynurzyła się z gestu sześćdziesięcioletniej kobiety, którą spostrzegłem na brzegu basenu, gdy żegnała się z instruktorem pływania, i której rysy już się w mojej pamięci zacierają. Jej gest wywołał wówczas we mnie niepojętą tęsknotę, i tęsknota ta wydała na świat postać, której dałem imię Agnes.

Czy jednak człowieka, a bohatera powieściowego tym bardziej, nie określa niepowtarzalność i jedyność jego bytu? Jak zatem jest możliwe, by gest postrzeżony u osoby A, gest, który był z nią spojony, cechował ją, tworzył jej osobliwy wdzięk, był zarazem istotą osoby B i mojego o niej marzenia? Nasuwa się taka oto refleksja:

Skoro po naszej planecie stąpało osiemdziesiąt miliardów ludzi, niepodobna, by każdy z nich miał własny repertuar gestów. Arytmetycznie jest to nie do pomyślenia. Bez najmniejszej wątpliwości w świecie jest mniej gestów niż osób. Co prowadzi nas do szokującego wniosku: gest jest bardziej pojedynczy niż jednostka. Ujmijmy to w formę porzekadła: “wielu ludzi, mało gestów”.

Mówiąc o kobiecie w kostiumie kąpielowym, stwierdziłem w rozdziale pierwszym, że “istota jej wdzięku, którym czas nie władał, odsłoniła się w okamgnieniu i olśniła mnie”. Tak, tak wówczas myślałem, lecz byłem w błędzie. Gest bynajmniej nie odsłonił istoty kobiety, należałoby raczej powiedzieć, że to kobieta ujawniła mi wdzięk gestu. Albowiem nie można uważać gestu ani za własność jednej osoby, ani za jej dzieło (nikt przecież nie jest zdolny do stworzenia własnego, całkowicie oryginalnego, należącego tylko do niego gestu), ani nawet za jej narzędzie; w rzeczywistości jest odwrotnie: to gesty posługują się nami; jesteśmy ich narzędziami, ich marionetkami, ich wcieleniami.

Agnes ubrała się i przygotowała do wyjścia. W przedpokoju przystanęła na chwilę i nadstawiła uszu. Dochodzący z sąsiedniego pokoju szmer oznaczał, że córka zdążyła wstać. Przyśpieszyła kroku, jakby chciała uniknąć spotkania, i szybko wyszła. W windzie wcisnęła guzik “parter”. Winda, miast ruszyć, konwulsyjnie podskoczyła, niczym człowiek owładnięty tańcem świętego Wita. Kaprysy windy nie po raz pierwszy sprawiały jej niespodziankę. Jechała w górę, gdy Agnes chciała zjechać, to znowu odmawiała otwarcia drzwi i więziła ją przez pół godziny. Tak jakby chciała nawiązać rozmowę, tak jakby chciała przekazać jej coś ważnego na swój, niemego zwierzęcia, nieokrzesany sposób. Agnes już parokrotnie uskarżała się na nią dozorczyni, ale ta, widząc, że wobec innych pasażerów winda zachowuje się poprawnie, spór między nią a Agnes uznała za ich prywatną sprawę i nie zwracała na niego żadnej uwagi. Agnes musiała opuścić windę i zejść pieszo. Gdy tylko wyszła, winda uspokoiła się i sama również podążyła na dół.

Sobota była najbardziej męczącym dniem. Paul, mąż Agnes, wychodził przed siódmą, a obiad jadł z przyjacielem, podczas gdy Agnes korzystała z wolnego dnia, by załatwić wszystkie sprawy, gorsze niż praca w biurze: pójść na pocztę, wytrzymać pół godziny w kolejce, zrobić zakupy w supermarkecie, posprzeczać się ze sprzedawczynią, stracić czas w kolejce do kasy, zadzwonić do hydraulika, błagać go, żeby przyszedł o umówionej godzinie i żeby nie trzeba było czekać na niego przez cały dzień. Między jedną sprawą a drugą usiłowała znaleźć chwilę, by pójść do sauny, na którą w tygodniu nie miała czasu, a resztę popołudnia spędzała przy odkurzaczu i ze ścierką w ręku, ponieważ sprzątaczka, przychodząca w piątki, coraz bardziej zaniedbywała swoją pracę.

Ta sobota różniła się jednak od innych: nadeszła piąta rocznica śmierci ojca. W jej myślach pojawiła się pewna scena: ojciec siedzi pochylony nad stosem podartych zdjęć, a siostra Agnes krzyczy: “Dlaczego drzesz zdjęcia mamy?” Agnes broni ojca i dwie siostry kłócą się w nagłym przypływie nienawiści.

Wsiadła do zaparkowanego przed domem samochodu.

3.

 

Winda zawiozła ją na ostatnie piętro nowoczesnego wieżowca, gdzie gnieździł się klub z salą gimnastyczną, basenem, wodnymi biczami, sauną i widokiem na Paryż. W szatni z głośników płynęła muzyka rockowa. Dziesięć lat temu, gdy Agnes się zapisywała, klub liczył niewielu członków i panował w nim spokojny nastrój. Później, z roku na rok, wprowadzano ulepszenia: było coraz więcej szkła, światła, sztucznych roślin, głośników, muzyki, również coraz więcej bywalców, a ich liczba podwoiła się jeszcze w dniu, w którym ogromne lustra, z polecenia dyrekcji zawieszone na wszystkich ścianach sali gimnastycznej, odbiły ich sylwetki.

Agnes otworzyła szafkę i zaczęła się rozbierać. W pobliżu rozmawiały dwie kobiety. Pierwsza powolnym, łagodnym kontraltem utyskiwała na męża, który wszystko rozrzuca po podłodze: książki, skarpetki, a nawet fajkę i zapałki. Druga, sopran, mówiła dwa razy szybciej; francuska maniera podnoszenia o oktawę końcówki zdania przywodziła na myśl gdakanie oburzonej kury: “No nie, to przesada! Że też taka jesteś! Tak nie może być! On nie może tak postępować! Tak nie może być! Jesteś u siebie w domu! Masz swoje prawa!” Pierwsza, wyraźnie rozdarta między przyjaciółką, którą poważała, a mężem, którego kochała, wyjaśniała melancholijnie: “Co można poradzić. To cały on. Zawsze taki był. Zawsze wszystko rzucał na podłogę.” - “To niech przestanie! Jesteś u siebie w domu! Masz swoje prawa! Ja bym nie mogła tego znieść!”

Agnes nie uczestniczyła w podobnych rozmowach; nigdy nie obmawiała Paula, dobrze wiedząc, że w ten sposób odstręcza nieco od siebie inne kobiety. Odwróciła głowę w stronę wysokiego głosu: dziewczyna była ładna i miała twarz anioła.

“O nie, nie ma mowy! To twoje prawo! Nie daj sobą rządzić!” - ciągnął anioł i Agnes spostrzegła, że słowom towarzyszą krótkie i szybkie ruchy głowy, z prawa na lewo, od lewa na prawo, podczas gdy ramiona i brwi unoszą się jakby w oburzonym zdziwieniu, że ktoś mógł zapomnieć o prawach człowieka przysługujących jej przyjaciółce. Agnes znała ten gest: jej córka Brigitte potrząsała głową dokładnie w ten sam sposób.

Rozebrawszy się, zamknęła szafkę na klucz i przez wahadłowe drzwi weszła do wyłożonej kafelkami sali. Po jednej stronie znajdowały się prysznice, po drugiej oszklone drzwi sauny. Za nimi na drewnianych ławkach cieśniły się kobiety. Niektóre miały na sobie osłony ze specjalnego plastyku, tworzące wokół ciała (lub jednej jego części, zwłaszcza brzucha i pośladków) rodzaj hermetycznego opakowania, wyzwalającego silne pocenie oraz nadzieję na schudnięcie.

Agnes weszła na najwyższą z wolnych jeszcze ławek. Oparła się o ścianę i przymknęła oczy. Hałas muzyki tutaj nie docierał, lecz przemieszane głosy mówiących jednocześnie kobiet rozbrzmiewały z równą natarczywością. Do sauny wkroczyła młoda nieznajoma i od progu zaczęła się rządzić: kazała się im jeszcze bardziej ścieśnić i zrobić jej miejsce blisko pieca, następnie schyliła się po wiadro i wylała je na kamienie. Wśród nagłego syku gorąca para uniosła się pod sufit i kobieta siedząca obok Agnes zasłoniła twarz obiema rękami, krzywiąc się z bólu. Nieznajoma dostrzegła to, oznajmiła: “Lubię, gdy parzy! Człowiek czuje, że jest w saunie!”, zasiadła między dwoma nagimi ciałami i zaczęła opowiadać o wczorajszym programie telewizyjnym; występował w nim słynny biolog, który wydał właśnie swoje pamiętniki. “Był cudowny”, powiedziała.

Inna kobieta potwierdziła: - To prawda! I taki skromny!

Nieznajoma wpadła jej w słowo: - Skromny? To pani nie spostrzegła, że ten człowiek jest niesamowicie pyszny? Ale jego pycha podoba mi się! Uwielbiam ludzi pysznych! - po czym odwróciła się w stronę Agnes: - Pani może również wydał się skromny?

Agnes powiedziała, że nie widziała programu; nieznajoma, tak jakby w tej odpowiedzi kryła się dezaprobata, powtórzyła stanowczo, patrząc Agnes w oczy: - Nie znoszę skromności! Ludzie skromni są hipokrytami!

Agnes wzruszyła ramionami, a młoda nieznajoma ciągnęła: - W saunie musi być parno. Chcę, żeby lał się ze mnie pot. Ale potem zaraz zimny prysznic! Uwielbiam zimny prysznic! U siebie biorę tylko zimne prysznice! Brzydzę się gorących pryszniców!

Wkrótce zrobiło się jej zbyt duszno, toteż powtórzywszy, jakim wstrętem napawa ją skromność, wstała i wyszła.

W dzieciństwie, podczas jednego ze spacerów z ojcem, Agnes spytała go, czy wierzy w Boga. Odpowiedział: “Wierzę w komputer Stwórcy.” Odpowiedź była tak dziwna, że dziecko zachowało ją w pamięci. Dziwnym słowem był nie tylko komputer, był nim również Stwórca. Bo też ojciec nigdy nie mówił o Bogu, lecz zawsze o Stwórcy, jak gdyby rolę Boga ograniczyć chciał do wykonanej pracy inżyniera. Komputer Stwórcy: ale w jaki sposób człowiek może porozumieć się z maszyną? Zapytała więc ojca, czy zdarzyło mu się modlić. Powiedział: “To tak, jakbyś modliła się do Edisona, kiedy przepali się żarówka.”

I Agnes pomyślała: Stwórca włożył do komputera dyskietkę ze szczegółowym programem, a potem odszedł. To, że po stworzeniu świata Bóg pozostawił go na łasce opuszczonych ludzi, którzy zwracając się do niego natrafiają na pustkę bez echa, nie jest ideą nową. Ale co innego być opuszczonym przez Boga naszych przodków, a co innego być opuszczonym przez boskiego odkrywcę kosmicznego komputera. Na jego miejscu pozostaje program, który pod jego nieobecność bezbłędnie siebie wypełnia, i nie ma żadnej możliwości, by cokolwiek w nim zmieniać. Zaprogramować komputer: nie oznacza to, że przyszłość została szczegółowo zaplanowana ani że “tam” wszystko jest zapisane. Program nie zakładał na przykład, że w 1815 roku rozegra się bitwa pod Waterloo ani że Francuzi poniosą w niej klęskę, lecz to tylko, że człowiek jest ze swej natury agresywny, że wojnę ma we krwi i że postęp techniczny będzie ją czynił coraz potworniejszą. Z punktu widzenia Stwórcy cała reszta jest bez znaczenia, jest zwykłą grą wariantów i odmian w ogólnym programie, który nie ma nic wspólnego z proroczym widzeniem przyszłości i określa jedynie granice możliwości, a między tymi granicami wszystko pozostawia przypadkowi.

Człowiek jest projektem, o którym można powiedzieć to samo. W komputerze nie zaplanowano żadnej Agnes, żadnego Paula, lecz tylko prototyp: “istotę ludzką”, produkowaną w długiej serii egzemplarzy, będących zwykłymi pochodnymi pierwotnego modelu i nie mających żadnej indywidualnej istoty. Nie więcej niż ma jej samochód wytworzony w fabryce Renault. Ontologicznej istoty samochodu należy poszukiwać poza tym samochodem, w archiwach konstruktora. Jeden samochód od drugiego odróżnia jedynie numer serii. Numerem na egzemplarzu ludzkim jest twarz, przypadkowy i niepowtarzalny zbiór rysów. W zbiorze tym ani dusza, ani to, co nazywamy “ja”, wcale się nie ujawniają. Twarz jedynie nadaje egzemplarzowi numer.

Agnes przypomniała sobie nieznajomą, która głosiła nienawiść do ciepłych pryszniców. Przyszła powiadomić wszystkie obecne kobiety że: 1) lubi się pocić, 2) uwielbia pyszałków, 3) gardzi ludźmi skromnymi, 4) przepada za zimnym prysznicem, 5) nie znosi pryszniców gorących. Pięcioma kreskami narysowała autoportret, określiła w pięciu punktach swoje “ja” i podarowała je wszystkim. I nie podarowała go skromnie (ujawniła przecież swą pogardę dla skromności), lecz niczym bojownik. Używała namiętnych słów: uwielbiam, gardzę, nienawidzę, chcąc jak gdyby utwierdzić siebie w gotowości do zażartej obrony pięciu rysów własnego portretu, pięciu punktów definicji samej siebie.

Skąd ta pasja, zastanawiała się Agnes, i pomyślała: skoro zostaliśmy już zesłani w świat tacy, jacy jesteśmy, najpierw musieliśmy utożsamić się z owym rzutem kością, z owym przypadkiem urządzonym przez boski komputer: przestać się dziwić, że naszym ja jest właśnie “to” (ta rzecz, która staje przed nami w lustrze). Bez przekonania, że nasza twarz wyraża nasze ja, bez tego pierwszego i podstawowego złudzenia, nie moglibyśmy dalej żyć, a przynajmniej brać życia poważnie. I nie wystarczyło utożsamić się z sobą samym, trzeba było utożsamienia “namiętnego”, na śmierć i życie. Albowiem w takim wypadku nie wyglądamy we własnych oczach na zwykłą odmianę ludzkiego prototypu, lecz na istnienie wyposażone we własną i niewymienialną na inne istotę. Oto dlaczego młoda nieznajoma odczuła nie tylko potrzebę narysowania swego portretu, lecz także pokazania wszystkim, że portret ten kryje coś całkowicie niepowtarzalnego i niczym nie dającego się zastąpić, coś, o co warto walczyć i nawet oddać życie.

Po kwadransie spędzonym w skwarze łaźni Agnes wstała i poszła się zanurzyć w basenie z lodowatą wodą. Następnie pośpieszyła do sali rekreacyjnej i legła wśród innych kobiet, które i tutaj nie zaniechały rozmowy.

Jedno pytanie zaprzątało jej myśli: a jaki sposób istnienia po śmierci zaprogramował komputer?

Możliwe są dwa przypadki. Jeśli jedynym polem działań komputera Stwórcy jest nasza planeta i jeśli to od niego, wyłącznie od niego zależymy, po śmierci możemy spodziewać się tylko wariacji tego, co zaznaliśmy za życia; spotkamy tylko podobne pejzaże, podobne stworzenia. Będziemy sami czy w tłumie? Ach, samotność jest tak mało prawdopodobna, już w życiu była czymś rzadkim, więc co dopiero po śmierci! O ilu więcej jest zmarłych niż żywych! W najlepszym razie istnienie po śmierci podobne będzie do tego, co Agnes przeżywa teraz w sali rekreacyjnej: zewsząd słyszeć będzie nieustanną paplaninę kobiet. Wieczność jako nieskończona paplanina: szczerze mówiąc, można by sobie wyobrazić coś gorszego, ale sama myśl, że musiałaby zawsze, bez wytchnienia, zawsze, zawsze słuchać kobiecych głosów, jest dla Agnes wystarczającym powodem, by zaciekle uczepić się życia i możliwie długo odwlekać śmierć.

Ale rozważyć należy i tę możliwość: ponad komputerem ziemskim są inne, w hierarchii od niego wyższe. W tym przypadku istnienie po śmierci nie musiałoby koniecznie przypominać tego, co już przeżyliśmy, i człowiek mógłby umierać z mglistą, lecz uzasadnioną nadzieją. I Agnes widzi scenę, która ostatnimi czasy zaprząta jej wyobraźnię: jakiś nieznajomy składa wizytę Paulowi i jej, Agnes. Jest miły, życzliwy, zasiada w fotelu naprzeciw nich i rozpoczyna rozmowę. Oczarowany tak dziwnie miłym gościem, Paul ożywia się, robi wylewny, przyjazny i idzie po album, w którym zgromadzono zdjęcia rodzinne. Gość przegląda go, lecz niektóre zdjęcia wprawiają go w zakłopotanie. Na przykład przy zdjęciu przedstawiającym Agnes i Brigitte u stóp wieży Eiffla pyta: - Co to jest?

- Nie poznaje pan? To Agnes! - odpowiada Paul. - A tutaj to nasza córka Brigitte!

- To ja wiem - mówi gość - pytałem o tę budowlę.

Paul patrzy ze zdziwieniem: - Przecież to wieża Eiffla!

- Ach tak - mówi gość - więc to jest ta słynna wieża! - A mówi tonem człowieka, który na pokazane mu zdjęcie waszego dziadka powiedziałby: “Więc to on, to jest dziadek, o którym tyle słyszałem! Jakże mi miło, że nareszcie mogę go zobaczyć!”

Paul jest zmieszany, Agnes o wiele mniej. Wie, kim jest ten człowiek. Wie, dlaczego przyszedł i jakie postawi pytania. Właśnie dlatego czuje lekkie zdenerwowanie, chciałaby coś zrobić, żeby zostać z nim sama, lecz nie wie co.

4.

 

Mija pięć lat od śmierci jej ojca, sześć lat, odkąd utraciła matkę. Ojciec był już wówczas chory i wszyscy spodziewali się jego rychłej śmierci. Natomiast matka była zdrowa i pełna zapału; zdawało się, że pisane jest jej długie życie szczęśliwej wdowy, toteż gdy nieoczekiwanie zmarła zamiast niego, ojciec uczuł niejakie zakłopotanie. Tak jakby obawiał się potępienia ze strony ludzi. Ludźmi była rodzina matki. Rodzina ojca rozpierzchła się po całym świecie i poza daleką kuzynką mieszkającą w Niemczech Agnes nie znała nikogo. Za to wszyscy krewni ze strony matki mieszkali w tym samym mieście: siostry, bracia, kuzyni, kuzynki oraz rzesze siostrzeńców i siostrzenic. Dziadek ze strony matki, skromny góral, zdobył się na wiele poświęceń dla swoich dzieci, które wszystkie ukończyły studia i zawarły udane małżeństwa.

Nie ma wątpliwości, że początkowo matka była w ojcu zakochana: nic w tym dziwnego, skoro był przystojnym mężczyzną i w wieku lat trzydziestu wykonywał szanowany jeszcze wówczas zawód wykładowcy akademickiego. Cieszył ją nie tylko mąż godny pozazdroszczenia; jeszcze bardziej cieszyło ją to, że dała go w prezencie swojej rodzinie, z którą była związana odwieczną tradycją wiejskiej solidarności. Ponieważ jednak ojciec był mało towarzyski i na ogół małomówny (przy czym nikt nie wiedział, czy jest nieśmiały, czy to własne myśli odciągają go gdzie indziej; innymi słowy, czy jego milczenie jest oznaką skromności czy obojętności), matczyny dar przyniósł rodzinie więcej kłopotu niż szczęścia.

W miarę jak życie upływało i małżonkowie się starzeli, matka czuła coraz większą więź z własną rodziną: jednym z wielu powodów było to, że ojciec wiecznie zamykał się w swoim gabinecie, podczas gdy ona odczuwała ogromną potrzebę rozmowy i spędzała całe godziny przy telefonie, wydzwaniając do swojej siostry, do braci, kuzynek czy siostrzenic, których zmartwienia dzieliła w coraz większym stopniu. Teraz, po śmierci matki, Agnes widzi jej życie jako koło: opuściwszy swe środowisko, dzielnie rzuciła się w zupełnie inny świat, a później zawróciła do punktu wyjścia: mieszkała z ojcem i dwiema córkami w willi z ogrodem, do której na uroczyste święta (Boże Narodzenie, urodziny) kilka razy w roku zapraszała rodzinę; miała zamiar pozostać w willi z siostrą i siostrzenicą, gdy śmierć zabierze ojca (śmierć od dawna zapowiadana, czemu zainteresowany zawdzięczał troskliwą opiekuńczość, jaką otacza się skazanych, którym odroczono egzekucję).

Jednak matka umarła, a ojciec przeżył. Dwa tygodnie po pogrzebie, gdy Agnes i jej siostra Laura pojechały go odwiedzić, zastały ojca przy stole w salonie nad stosem podartych zdjęć. Laura chwyciła je, krzycząc: “Dlaczego drzesz zdjęcia mamy?”

Po chwili Agnes pochyliła się nad strzępami: nie, nie były to wyłącznie zdjęcia mamy, przede wszystkim były tam zdjęcia ojca, lecz na niektórych matka pojawiała się przy jego boku, a na jeszcze innych była sama. Zaskoczony przez córki, ojciec milczał bez słowa wyjaśnienia. “Przestań krzyczeć”, syknęła Agnes przez zęby, jednak Laura krzyczała nadal. Ojciec wstał, przeszedł do sąsiedniego pokoju i obie siostry pokłóciły się jak nigdy dotąd. Nazajutrz Laura wyjechała do Paryża, a Agnes została w domu. Ojciec wyznał jej wtedy, że znalazł małe mieszkanie w centrum i postanowił sprzedać dom. Była to kolejna niespodzianka: bo przecież ojciec uchodził w oczach wszystkich za niedorajdę, który całkowicie powierzył matce kierowanie codziennymi sprawami. Sądzono, że nie jest w stanie bez niej żyć, nie tylko z braku jakiegokolwiek zmysłu praktycznego, lecz także dlatego że nie wie, czego chce; od dawna zdawało się bowiem, że odstąpił matce nawet własną wolę. Gdy jednak postanowił się przeprowadzić, nagle, bez wahania, po kilku dniach od owdowienia, Agnes pojęła, że urzeczywistnia on to, o czym myślał od dawna, i że zatem świetnie wie, czego chce. Było to tym bardziej intrygujące, że i on nie mógł przewidzieć, iż matka umrze pierwsza; jeśli wcześniej myślał o kupieniu mieszkania na starym mieście, było to raczej marzeniem niż projektem. Mieszkał z matką w willi, spacerował z nią po ogrodzie, podejmował jej siostry i siostrzenice, udawał, że ich słucha, ale przez cały ten czas, w wyobraźni, zamieszkiwał samotnie w swoim małym kawalerskim mieszkaniu; po śmierci matki przeprowadził się jedynie tam, gdzie od dawna mieszkał w myślach.

Po raz pierwszy ojciec objawił się Agnes jako tajemnica. Dlaczego podarł zdjęcia? Dlaczego tak długo marzył o swoim małym mieszkaniu? Dlaczego nie pozostał wierny życzeniu matki, która pragnęła, by jej siostra i siostrzenica zamieszkały w willi? Byłoby to o wiele praktyczniejsze: zajęłyby się nim z pewnością lepiej niż pielęgniarka, którą będzie musiał pewnego dnia zatrudnić. Kiedy zapytała go, dlaczego chce się przeprowadzić, odpowiedź ojca była bardzo prosta: “Co ma począć samotny człowiek w tak wielkim domu?” Nic mu nie wspomniała o zaproszeniu siostry i siostrzenicy, tak oczywiste było, że tego sobie nie życzy. I wówczas Agnes pomyślała, że ojciec także zatoczył koło. Matka: przez małżeństwo, od rodziny do rodziny. On: przez małżeństwo, od samotności do samotności.

Pierwsze ataki ciężkiej choroby dotknęły go kilka lat przed śmiercią matki. Agnes wzięła wtedy dwa tygodnie urlopu, chcąc spędzić je z nim sama. Ale jej nadzieja się nie spełniła, gdyż matka nigdy nie zostawiała ich sam na sam. Pewnego dnia odwiedzili ojca koledzy z uniwersytetu. Zadawali mu mnóstwo różnych pytań, lecz odpowiadała matka. Agnes w końcu nie wytrzymała: “Proszę cię! Pozwól ojcu mówić!” Matka wpadła w złość: “Nie widzisz, że jest chory?” Kiedy pod koniec tamtych dwóch tygodni ojciec poczuł się nieco lepiej, Agnes odbyła z nim dwa spacery. Jednak podczas trzeciego matka znów im towarzyszyła.

W rok po śmierci matki stan zdrowia ojca nagle się pogorszył. Agnes pojechała go odwiedzić, spędziła z nim trzy dni, czwartego umarł. Te trzy dni były jedynymi, które udało jej się spędzić przy ojcu w warunkach, o jakich zawsze marzyła. Mówiła sobie, że się nawzajem kochali, choć zabrakło im okazji, by spotkać się sam na sam, więc i czasu, by siebie poznać. Jedynie między jej ósmym a dwunastym rokiem życia mogła dosyć często przebywać z nim na osobności, gdyż matka musiała zajmować się małą Laurą; chodzili wówcza...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • psp5.opx.pl