Kufer babki Alicji - Danuta Noszczyńska, Danuta Noszczyńska- KRYMINAŁY DO CZYTANIA

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 



 





Copyright © by Wydawnictwo BLISKIE, 2009 Copyright © by Danuta Noszczyńska, 2009

Projekt okładki: Anna Lenartowicz

Redakcja: Dorota Majeńczyk, Grażyna Nawrocka

Typografia: Monika Lefler

ISBN 978-83-61930-02-0

Druk i oprawa:

WZDZ - Drukarnia LEGA

ul. Małopolska 18,45-301 Opole

Wydawnictwo BLISKIE

Elżbieta Majcherczyk

ul. Burakowska 5/7, 01-066 Warszawa

tel. 0-22 887 38 20, faks 0-22 887 10 73

Książkę można zamówić pod adresem:

„L&L” Firma Dystrybucyjno-Wydawnicza Sp. z o.o.

80-298 Gdańsk, ul. Budowlanych 64F

tel./faks: 0-58 520 35 57; faks: 0-58 344 13 38

infolinia: 0 801 00 31 10

1

Dyslajfia - specyficzne trudności

w radzeniu sobie ze sobą

Nie spałam już właściwie od dłuższej chwili, ale, próbując oszukać samą siebie, nadal tkwiłam w mojej ulubionej sennej pozycji, nie otwierając oczu. Wtulona w poduszkę, z kolana­mi podciągniętymi niemal pod brodę, na siłę próbowałam za­trzymać sen. Ten dziwny stan bytu-niebytu, w którym nic nie było naprawdę, a najgorszy nawet koszmar zawsze kończył się ulgą przebudzenia. W moim przypadku było jednak ina­czej: od pewnego czasu każde przebudzenie stawało się kosz­marem. Wraz z odzyskiwaniem czucia w ciele, powolnym stwierdzaniem swojego jestestwa, formatowaniem się na nowo mojego miejsca w realnym świecie, przychodziła świado­mość... I kiedy On cichutko wysunął się z pościeli, skupiłam się na miarowym oddychaniu i unieruchomieniu skrytych pod powiekami oczu. Bo czułam, że patrzy na mnie. Wsłuchuje się w mój oddech, bacznie obserwuje moją twarz. Widać niczego z niej nie wyczytał, bo zaraz potem usłyszałam cichą krząta­ninę w kuchni, szum wody w łazience i wreszcie - zgrzyt klu­cza w zamku. Wtedy dopiero dopuściłam do siebie nachalnie dobijający się ze wszech stron stan jawy. Znów pozwoliłam zawładnąć sobą

upiorom przeszłości i zaraz po Jego wyjściu pobiegłam do kufra... Od pewnego czasu zamiast parzącej usta kawy i pośpiesznej kąpieli miejsce moich porannych ry­tuałów zajął bezdenny jak piekielna czeluść, ciężki jak czyść­cowe męki, stary dębowy kufer... Bywało, że bezpośrednio po przebudzeniu siadałam przy nim w kucki, upychając między nogami plączące się fałdy koszuli nocnej i z niezmiennym ło­motem w klatce piersiowej uchylałam skrzypiące wieko. W tym kufrze było wszystko. Ja, On. Moje dotychczasowe ży­cie, o ironio, teraz, z perspektywy ostatniego półrocza, takie... uporządkowane i proste. I jakkolwiek stosunkowo niedawno jeszcze wydawało mi się, że nie można pogmatwać sobie życia bardziej, niż ja pogmatwałam swoje, teraz okazało się, że moż­na. I to jak! A wszystko tkwiło w kufrze i ja musiałam się z tym uporać. Walczyłam z nim co dnia, krok po kroku... On mówił, że to niepotrzebne. Powtarzał wielokrotnie, że będzie dobrze, a kufer trzeba z naszego życia wyrzucić, spalić, unice­stwić... Ale On nie wie, nie chce wiedzieć, że to nic nie da. Że kufer jest niezniszczalny i nawet bez swoich dębowych ścian, mosiężnych okuć, skrzypiącego wieka, bez swojej upiornej za­wartości będzie za mną szedł, podążał jak duch, jak cień... W jednym tylko ma rację: że to, co chore, trzeba uleczyć. Ale najpierw zdiagnozować, zrozumieć... Inaczej nigdy nie będę mogła cieszyć się naszym szczęściem o gorzkim posmaku nie­pewności, podszytym lękiem i tym irracjonalnym poczuciem winy... Dziś rano wyjechał z Krakowa, beze mnie, bez kufra, bez niekończących się rozmów, mglistych domniemań i upor­czywych prób zrozumienia. I bez pożegnania... W jednym krótkim i cichym muśnięciu policzka zawarł wszystkie do­tychczasowe obietnice...

Tym razem wieko nie zaskrzypiało... Kufer nie skrywał już swoich sekretów przed oczami niewtajemniczonych, całkiem

6

jawnie i jakby wręcz ekshibicjonistycznie ukazując je światu... Wzięłam ostrożnie do ręki starą fotografię, która, mimo iż by­ła oprawiona w ramkę, nigdy nie zawisła na żadnej ścianie. Dzisiaj z zupełnie innej perspektywy niż dotychczas czytałam zapiski, kartki, analizowałam rachunki, odcyfrowywałam nie­pozorne, odręczne notatki, świstki z numerami telefonów i in­ne drobne badziewie, które normalnie powinno było dawno spocząć w kuble na śmieci. Widać jednak, gromadzone przez lata, było dla swojej właścicielki na swój sposób wyjątkowo cenne. Bez względu na to, ile udało mi się wyłowić i ułożyć we właściwym miejscu tych zawiłych puzzli, pieczołowicie odkła­danych potem na ogromne stare biurko, fotografię nieodmien­nie wkładałam do kufra. Takie było prawo babci Alicji, usta­nowione dla niej przeze mnie pierwszego dnia, kiedy wzięłam do ręki jej pożółkły sepią portrecik. Prawo doglądania swojego dobytku, kontrolowania moich poczynań, że oto nic z jej „skarbów” nie ulegnie zniszczeniu, nie zostanie wyrzucone czy zbezczeszczone w żaden inny sposób. Właśnie. Babci Alicji. Nie umiałam powiedzieć o niej inaczej niż „babcia Alicja”, choć tak naprawdę... Nie! Nie byłam jeszcze gotowa na wypo­wiedzenie tego słowa, jedynego właściwego, tak prostego i trudnego zarazem. Nie sądzę zresztą, żebym była gotowa kie­dykolwiek. Babcia zawsze pozostanie dla mnie babcią...

Dziś jednak nie sięgnęłam po kolejną stertę przewiązanych wstążką papierów. Miałam czas. Mnóstwo czasu. Postanowi­łam więc inaczej: najpierw, jak dawniej, kawa i kąpiel, a po­tem... wszystko jedno!

Wyciągnęłam się leniwie w parującej wodzie i przymk­nęłam oczy. Jak na kobietę, która miała wziąć się za bary ze swoim małym światkiem, najpierw powinnam pozbyć się rytuałów, tych, które jeszcze gdzieś tam panowały nade mną, i nie dopuścić do powstania nowych. Bo to one właśnie: rytuały i rozmaite

7

natręctwa dominowały niegdyś w moim ży­ciu, systematyzowały wszelkie działania, napędzały życiowe funkcje. Myślę, że takie podświadome zautomatyzowanie wszystkich czynności jest swego rodzaju obroną przed kry­tycznym przeciążeniem umysłu. Zwłaszcza u osób żyjących na bardzo wysokich obrotach. Przypomniała mi się teraz ma­szyna do przecierania ziemniaków na placki. Onego razu, przeładowana przeze mnie na full, zamiast szarą ziemniacza­ną miazgą, bluznęła żywym ogniem. I zdechła. Następna, którą kupiłam, miała już podajnik: jeden ziemniak, klapka się zamyka, trrrrach, klapka się otwiera, kolejny ziemniak, trrrrach, i tak dalej... Tak właśnie widziałam swoje dotychcza­sowe działania: impuls, czynność, klapka się zamyka, trrrrach - wykonanie, klapka się otwiera, kolejny impuls, czynność, trrrrach... W każdym razie maszyna z podajnikiem do dziś hula jak nowa...

Całe dwa dni, które miałam teraz przed sobą i tylko dla sie­bie, sprzyjały takim przemyśleniom. Podsumowaniom, anali­zom, coraz chłodniejszemu dystansowaniu się od wszystkiego, co w ostatnim czasie zwaliło mi się na barki. Starałam się więc ogarnąć tę całość w nieodłącznym kontekście Jego oso­by, tego, o czym mówił przed wyjazdem o babci, o mnie, o nas... Tak szybko i tak nagle mi Go zabrakło! Czułam się dziwnie i dziwiłam się temu, co czuję...

Woda w wannie zaczęła stygnąć. Odczuwałam to wyraźnie, miała już teraz znacznie niższą temperaturę niż moje ciało. Kawa na biurku wystygła już w takim razie zupełnie. To do­brze - pomyślałam. - Do tej pory zawsze piłam gorącą... Teraz wszystko musi być inaczej...

Włożyłam szlafrok i skierowałam się wolno w stronę gabi­netu dziadka. Kawa rzeczywiście była całkiem zimna. Ustawi­łam przed sobą zdjęcie babci Alicji i po raz nie wiadomo który

8

zatopiłam z uwagą wzrok w jej twarzy. Ta elegancka, doj­rzała, ale bardzo jeszcze piękna kobieta nie miała w sobie ni­czego z rubasznej, drobnej staruszki, jaką znałam.

-              Znałam... - powtórzyłam półgłosem, wnikając w istotę tego słowa, używanego jakże często bez żadnego uzasadnie­nia. Człowiek zwykł bowiem mawiać, że zna koleżankę z pra­cy, zna swojego sąsiada, zna ekspedientkę z pobliskiego skle­pu. W zależności od kontekstu. Jest to jednak tak ogromny skrót myślowy, tak odległy od jego sensu, że w znakomitej większości przypadków powinno się go zastępować wyłącznie powyższymi zwrotami: koleżanka z pracy, sąsiad, ekspedient­ka z pobliskiego sklepu... Cóż ja mogłam powiedzieć o... o ko­biecie ze zdjęcia? Że znałam jej zwyczaje, gusty, powiedzonka, wady, zalety, ale... z pewnością nie to, że znałam ją samą. Za­stanawiałam się, co powinnam teraz odczuwać. Żal? Rozgory­czenie? A może przeciwnie: pogrzebać całą sprawę w zawiłym procesie zrozumienia i skupić wszystkie swoje emocje wyłącz­nie we współczuciu? Bo przecież każdy z nas nosi w sobie mnóstwo myśli, doznań, osądów, mniej i bardziej istotnych faktów ze swojego życia, do których nie przyznałby się niko­mu i za żadne skarby. A to, co udostępniamy otaczającemu światu, wyrażane w słowach, gestach, uczynkach, jest zaledwie strzępkiem człowieczego JA, ponieważ jedynie ten strzępek, nikły ułamek ludzkiego wnętrza nadaje się do pokazania pu­blicznie... I jeśli ktoś mówi, wypinając uprzednio pierś, że nie ma absolutnie niczego do ukrycia, jest tak samo daleki od prawdy jak wtedy, gdy mu się wydaje, iż przekroczył barierę poznania drugiego człowieka... Nie mamy, co prawda, obo­wiązku wywnętrzania się światu w większym stopniu, niżbyśmy chcieli, ale tym samym nie mamy prawa do grzebania w drugim człowieku w zakresie większym, niż on by sobie tego życzył. Gdzie w takim razie leży granica, ta zdrowa granica wiedzy o naszych bliźnich? Granica

9

pomiędzy świętym prawem do intymności a zwyczajnym fałszem i zakłamaniem? Albo inaczej: między prawem przemilczenia a bezprawiem za­tajenia? I czy wobec tego w ogóle wolno mi oceniać Alicję? Z własnej perspektywy, moich za i przeciw, przez pryzmat własnych „ja bym” w miejsce faktów i zdarzeń, co do których czas przeszły stał się ewidentnie dokonanym? Rzeczywiście, bardzo łatwo jest „naprawiać” czyjąś przeszłość, „bymając” z pozycji osoby znającej nie tylko dany problem, ale i skutki podjętych decyzji. Tak przecież było ze mną. Z moim małżeń­stwem i wszelkimi jego konsekwencjami. Tak właśnie pod­chodziła do rzeczy nieomylna, rozważna Grażynka: „Ja bym...” - mawiała, snując własne wersje wydarzeń, które nie­chybnie miałyby miejsce zamiast tych, które miały, gdybym w danym momencie zadecydowała inaczej. Bo zawsze jest jakieś „inaczej”, nawet niejedno. Tylko które, do cholery, jest to właściwe?

Wplotłam w mokre włosy palce obu dłoni tak mocno, że poczułam w skroniach pulsujący ból. Zamknęłam oczy i spró­bowałam przywołać pod powieki obraz jednego z ostatnich dni, tych dni, w których wszystko, mimo że wcale niełatwe - było takie znajome i bezpieczne.

-              Idę do Ernesta - oznajmiła babcia tego dnia.

I wyglądało na to, że mówi zupełnie poważnie...

2

Pod ostrzałem realiów

Jezu, ona znowu zaczyna! - pomyślałam, czując jednocześnie, jak opadają mi ręce, nogi oraz wszystkie inne członki, które mogą opaść człowiekowi znajdującemu się w pozycji siedzącej. A konkretnie kobiecie.

-              Wyszykuj no mnie, moja droga, wyjściową garsonkę i ko­ronkową bluzkę z żabotem - poleciła babcia, stając w progu gabinetu nieboszczyka dziadka. - Przewietrz, uprasuj, a sprawdź przy tym, czy miejscami na szwach nie popuściła.

-              A gdzież to się wybierasz? - Spojrzałam na nią spod spo­conego czoła i otarłam je wierzchem spracowanej dłoni.

Od czasu, kiedy babcia zabroniła mi korzystania z odku­rzacza i innych przedmiotów „wyjących”, wszystkie czynności higieniczno-gospodarcze musiałam wykonywać ręcznie.

-              Ano, tam się wybieram - ruchem głowy wskazała na okno. - Do Ernesta idę. Termin na czwartek mam. - Babcia z zadowolenia promieniała na twarzy.

-              Ale... dziś dopiero wtorek... - bąknęłam, nie mogąc wymyślić nic sensowniejszego.

-              Wtorek! - ofuknęła mnie babcia. - Zanim ja całą gardero­bę i wszystko, co mnie na drogę będzie potrzebne, skompletuję,

11

to czasu nie stanie! A przecież z pustą ręką się do Ernesta nie wybiorę, zakupy trzeba będzie zrobić. Ale... to już... Francisz­ka załatwi. - Babcia zamyśliła się głęboko. - Tak! Sporządzę listę i wyślę dziewuchę po sprawunki. Dziś jeszcze!

-              Babciu... - zaczęłam w nadziei, że jakoś wyperswaduję jej ten absurdalny zamysł, ale widząc wciąż rosnący entuzjazm na twarzy staruszki, dałam spokój. A nuż do czwartku o wszyst­kim zapomni?

Spojrzałam dyskretnie na wielki szafkowy zegar. Docho­dziła trzynasta. Lada chwila powinna przyjść pani Rowicka, zwana, jak wszystkie opiekunki babci, Franciszką. Halina Rowicka była emerytowaną pielęgniarką i przejmowała przy niej dyżur w te dni, kiedy ja miałam w pracy popołudniówki. Wieczorem przychodziła młoda wolontariuszka, nocą zaś za­glądała do babci sąsiadka, pani Pietraszko. Kiedy dniówki wypadały mi od siódmej rano, do południa siedziała przy babci wolontariuszka, zmieniana o trzynastej przez Rowicką, ja natomiast wpadałam wieczorem. I tak w koło Macieju... Babcia nie była co prawda obłożnie chora, przeciwnie, fizycz­nie zdrowa była jak koń, jednak od pewnego czasu traciła jakby... poczucie obiektywizmu względem realnego świata. Drobna, ale czerstwa kobietka przedwojennego chowu, mia­ła w sobie tyle werwy, że nie można było na chwilę spuścić jej z oka. Każdy bowiem, najbardziej nawet dziki zamysł wpro­wadzała natychmiast w czyn. Osobiście i własnoręcznie. Kie­dy, jakieś półtora roku temu zabroniła mi używać przedmio­tów „wyjących”, zaczęła się ich sukcesywnie pozbywać. Wyrzuciła elektryczny młynek do kawy, robot kuchenny, elek­tryczną maszynkę do golenia, należącą niegdyś do dziadka, pralkę wirnikową, a na koniec zrzuciła ze schodów lodówkę. Odkurzacz ukryłam na strychu, przysięgając wcześniej uro­czyście, że zgodnie z jej życzeniem utopię go w Wiśle. Teraz, jak tylko udawało mi się nakłonić ją

12

do krótkiego spacerku pod opieką pani Rowickiej, błyskawicznie odkurzałam cały dom, błogosławiąc w duchu „przedmioty wyjące”.

-              Babciu! - ocknęłam się z lękiem, stwierdzając równocze­śnie, że staruszka zniknęła mi z pola widzenia.

-              Tu jestem, za tobą! - zachichotała radośnie. - Sporzą­dzam listę ekwipażu!

Istotnie, babcia siedziała tuż za moimi plecami, po drugiej stronie biurka i zasłaniając ramieniem, skrobała coś na kartce.

-              Dzwonek! - oznajmiła dobitnie.

-              Co? - Nie zaskoczyłam od razu.

-              Dzwonek do drzwi, Klarciu, nie słyszysz? Idź no otwórz, moje dziecko, to na pewno Frania. Dobrze się składa, bo wła­śnie skończyłam.

-              Pani Rowicka, chyba dziś będzie mały kłopocik - szepnę­łam w przejściu do kobiety. - Babcia się dokądś wybiera. Niech jej to pani wybije z głowy, o ile się da, a jeśli się nie da, to proszę zrobić, co się da, żeby o tym zapomniała.

Rowicka spojrzała na mnie stroskanym wzrokiem.

-              Niech pani już leci, pani Klaro. Poradzę sobie.

Wypadłam z domu babci z prędkością dźwięku i dosłownie w ostatniej chwili dopadłam do autobusu. Miałam raptem półtorej godziny do przepisowego stawienia się w pracy, a pla­nowałam jeszcze zajść do domu, odświeżyć się, przebrać i przegryźć cokolwiek, o ile cokolwiek będzie. Nie było.

-              Cholerka - sarknęłam pod nosem, przetrząsając kolejno
kuchenne szafki i penetrując lodówkę z dokładnością godną
technika kryminalnego. - Powinna być jeszcze konserwa rybna...

Kątem oka rzuciłam w stronę uchylonych drzwi do małe­go pokoju. Bylec siedział rozwalony na wersalce i z lubością wyciamkiwał resztki sosu pomidorowego z m o j e j konserwy rybnej, za pomocą mojej wieloziarnistej bułki.

13

-              Co jest, Klarcia? - spytał, pojawiając się ospale w drzwiach.

-              Nie zamierzasz chyba mieć pretensji o to rybie ścierwo? Zresz­tą, nie masz czego żałować. Wredne było. Na drugi raz kupuj w oleju. A poza tym - dodał szybko, dostrzegając pioruny w mo­ich oczach - idziesz do pracy. Śmierdziałabyś.

-              Ty nie idziesz, jak mniemam! - wrzasnęłam. - Możesz so­bie więc śmierdzieć do woli, czy tak?! Podżerać cudze wiktu­ały, produkować syf w mieszkaniu i gapić się w telewizor!!!

Bylec powiódł oczami za moim wzrokiem, ogarniając ko­...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • psp5.opx.pl