Kuttner Henry - Nieśmiertelni, Kuttner Henry

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

HENRY KUTTNER

NIEŚMIERTELNI

przełożył Wojciech Adamiecki

Czytelnik • Warszawa   1986

Tytuł  oryginału  angielskiego Destination   Infinity

Okładkę i kartę tytułową projektował Witold Popiel

„Czytelnik”. Warszawa  1986. Wydanie  I.

Nakład 50 320 egz.  Ark.  wyd.  11,9;  Ark, druk.  14

Papier druk.  sat.  kl.  IV, 70 g, 92X1H

Oddano do składania 30 IX 1585 r.

Podpisano do druku 23 V 1986  r.

Druk ukończono  w  sierpniu 1986  r.

Zakłady  Graficzne w  Toruniu

Zam.  wyd.  74;   druk.  1865.  P-49.

Printed  in  Poland

© Copyright for the Polish  edition

by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”

Warszawa   1986

ISBN  83-07-01401-8

Wstęp

Na Ziemi panowała biała noc, a na Wenus zapadał zmierzch. Wszyscy ludzie wiedzieli o błyszczącej ciemności, która zmieniła Ziemię w gwiazdę na zachmurzonym niebie. Nieliczni zdawali sobie sprawę, że na Wenus świt prze­obraził się już niedostrzegalnie w zmierzch. Podmorskie światła płonęły coraz jaśniej czyniąc z ogromnych Twierdz czarodziejskie warownie pod powierzchnią płyt­kiego morza.

Światła te były najjaśniejsze siedemset lat temu. Sześćset lat minęło od zniszczenia Ziemi. Był wiek dwu­dziesty siódmy.

Czas teraz spowolniał. Początkowo biegł znacznie szybciej. Wiele było wtedy do zrobienia. Wenus nie na­dawała się do zamieszkania, a jednak człowiek musiał żyć na Wenus.

Na Ziemi minął okres jurajski, zanim istoty ludzkie stały się rozumne. Człowiek jest odporny i słaby zarazem. Z tej słabości można zdać sobie sprawę, gdy dochodzi do wybuchu wulkanu lub trzęsienia ziemi, z odporności natomiast, jeśli będzie się pamiętać, iż kolonie przetrwały na kontynencie wenusjańskim aż dwa miesiące.

Na Ziemi człowiek nigdy nie doświadczył gwałtowności okresu jurajskiego. Na Wenus było gorzej. Człowiek nie dysponował środkami umożliwiającymi podbój Wenus. Oręż jego był albo zbyt słaby, albo zbyt potężny. Człowiek mógł albo całkowicie zniszczyć powierzchnię Wenus, albo zaledwie ją musnąć, nie mógł natomiast na niej żyć. Stanął w obliczu przeciwnika, którego dotychczas nie znał.

Stanął wobec furii... I uciekł.

W miarę bezpiecznie było pod powierzchnią morza. Nauka udoskonaliła możliwości podróży międzyplane­tarnych i zniszczyła Ziemię;

nauka zdołała stworzyć sztuczne środowisko na dnie oceanu. Zbudowano kopuły z impervium. Pod kopułami zaczęły powstawać miasta.

Miasta te ukończono... W tym momencie świt na Wenus zaczął zmieniać się w zmierzch. Człowiek powrócił do morza, z którego się wyłonił.

 

Część pierwsza

Zwątp więc w czary!

Zapytaj tego anioła, któremu

Sprzedałeś duszę, toć powie, że Makduf

Przedwcześnie z łona matki był wypruty*

* W. Shakespeare, Makbet, akt V, scena VII, przeł. Jó­zef Paszkowski.

Przyjście na świat Sama Harkera było proroctwem pod­wójnym. Ukazywało bieg wydarzeń w ogromnych Twier­dzach, gdzie wciąż paliły się światła cywilizacji, oraz za­powiadało dalsze życie Sama wewnątrz i na zewnątrz tych podmorskich fortec. Jego matka, Bessi, krucha, ładna ko­bieta, powinna być na tyle mądra, żeby nie mieć dziecka. Drobniutka, o wąskich biodrach, umarła podczas cesar­skiego cięcia umożliwiającego Samowi przyjście na świat, który będzie musiał zmiażdżyć, zanim świat zdoła zmiaż­dżyć jego.

Oto dlaczego Blaze Harker nienawidził syna niena­wiścią ślepą i złośliwą. Myśl o chłopcu zawsze przywo­dziła mu na pamięć to, co zdarzyło się owej nocy. Słysząc głos Sama, zawsze słyszał pełne przerażenia, słabe krzyki Bessi. Znieczulenie lędźwiowe niewiele pomogło, ponieważ Bessi pod względem i psychicznym, i fizycznym nie nadawała się do macierzyństwa.

Blaze i Bessi - to historia Romea i Julii ze szczęśliwym zakończeniem, aż do momentu, gdy poczęty został Sam. Stanowili parę obojętnych, nonszalanckich hedonistów. W Twierdzach trzeba wybierać. Można było żyć energicz­nie i prężnie, stając się technikiem lub artystą, albo bier­nie dryfować. Technologia stwarzała szerokie możliwości zajmowania się wszystkim - od talassopolityki do surowo kontrolowanej fizyki jądrowej. Bierne dryfowanie było jed­nak łatwe, jeśli ktoś mógł sobie na nie pozwolić. A nawet jeśli nie, pozostawało

spożywanie taniego w Twier­dzach lotosu. W takim przypadku po prostu nie musiało się chodzić na kosztowne rozrywki do komnat Olimpu lub na areny.

Blaze i Bessi mogli sobie jednak pozwolić na wszystko. Idylla ich mogłaby stać się sagą hedonizmu. I wydawało się, że zakończy się szczęśliwie, w Twierdzach bowiem nie płaciła jednostka. Płaciła cała rasa.

Blaze po śmierci Bessi miał w sobie tylko nienawiść.

Oto pokolenia Harkerów:

Geoffrey spłodził Raoula. Raoul spłodził Zachariasza. Zachariasz spłodził Blaze'a, a Blaze spłodził Sama.

Blaze usiadł wygodnie w fotelu i spojrzał na swego prapradziadka.

-              Możecie iść do diabła - powiedział.  - Wszyscy.

Geoffrey był wysokim, muskularnym, jasnowłosym męż­czyzną o zadziwiająco dużych uszach i stopach. - Mó­wisz tak - odrzekł - ponieważ jesteś młody, i tyle. Ile masz lat? Niespełna dwadzieścia!

-              To moja sprawa - powiedział Blaze.

-              Za dwadzieścia lat ja będę miał dwieście - ciągnął Geoffrey - i byłem na tyle rozsądny, żeby przed pięćdziesiątką nie mieć syna. I na tyle rozsądny, by nie wykorzystywać własnej żony do płodzenia. Cóż- winne jest to dziecko?

Blaze uparcie oglądał swoje palce.

Zachariasz, jego ojciec, który dotychczas przyglądał się w milczeniu, zerwał się i warknął: - To psychopata! Na­daje się do szpitala dla wariatów. Tam wyciągnęliby z niego prawdę.

Blaze uśmiechnął się. - Podjąłem środki ostrożności, ojcze - powiedział łagodnie. - Zanim tu dzisiaj przy­szedłem, poddałem się stosownym testom i badaniom. Stwierdzono urzędowo, że jestem przy zdrowych zmysłach. Jestem całkowicie compos mentis. Również pod wzglę­dem prawnym. Niczego nie możecie mi zrobić i wiecie o tym.

-              Nawet dwutygodniowe niemowlę ma swoje prawa do wolności osobistej - odezwał się Raoul, szczupły, ciemnowłosy, w elegancko skrojonym ubraniu z celoflexu, wyraźnie niezbyt zachwycony tą sceną.  -  Ty jednak byłeś na tyle ostrożny, by nie przyznawać się do

niczego, Blaze?

-              Byłem bardzo ostrożny.

Geoffrey, pochyliwszy do przodu swe szerokie barki, spojrzał zimnymi, niebieskimi oczami prosto w oczy Blaze'a i spytał: - Gdzie jest chłopiec?

-              Nie wiem.

Zachariasz odezwał się z wściekłością: - Mój wnuk! Znajdziemy go! Możesz być tego pewien! Czy jest w Twierdzy Delaware, czy gdzie indziej na Wenus - znaj­dziemy go!

-              Na pewno - przytaknął Raoul. - Harkerowie są bardzo potężni, Blaze. Powinieneś o tym wiedzieć. Dla­tego właśnie pozwalano ci zawsze robić wszystko, co chciałeś. Ale teraz z tym koniec.

-              Nie sądzę - powiedział Blaze. - Mam bardzo dużo własnych pieniędzy. A co do odnalezienia... go... nie po­myśleliście, że może to być trudne?

-              Jesteśmy potężnym rodem - odezwał się twardo Geoffrey.

-              Owszem. A co, jeśli nie zdołacie rozpoznać chłop­ca, gdy go odnajdziecie?  -   spytał Blaze z uśmiechem.

Przede wszystkim poddano go zabiegom usuwającym włosy. Blaze nie mógł dopuścić nawet możliwości, że raz ufarbowane, odrosną znowu rude. Skąpy porost kasztano­watego puszku dziecka został usunięty. Nigdy nie odrośnie.

Kultura służąca hedonizmowi celuje w naukowej perwersji. A Blaze mógł dobrze zapłacić. Niejeden technik został już zniszczony przez narkotyki; ludzie ci zwykle są bardzo zdolni na trzeźwo. Blaze znalazł jednak w końcu pewną kobietę, która pracowała najlepiej w stanie pod­niecenia. W pełni żyła nosząc Szatę Szczęścia, więc dłu­go już nie pociągnie. Narkomani Szaty Szczęścia prze­trzymywali przeciętnie około dwóch lat. Szata stanowiła biologiczną mutację pewnego organizmu odkrytego w morzach wenusjańskich. Gdy zdano sobie sprawę z jego właściwości, zaczęto hodować go nielegalnie. W stanie pierwotnym organizm ten niszczył swoją ofiarę przez dotknięcie.

Natomiast mutacja umożliwiała kontakt z nim poprzez system nerwowy, a ofiara z zadowoleniem podda­wała się pożarciu.

Było to cudowne odkrycie, biel żywa białością perły, przeniknięta łagodnym migotaniem błysków, rozdygota­na strasznym, ekstatycznym drżeniem od chwili zainicjo­wania śmiercionośnej symbiozy. Pięknie wyglądało na tej kobiecie-techniku, poruszającej się po jasnym, cichym pokoju w transie koncentracji nad czynnościami, za któ­re otrzyma wystarczająco dużo pieniędzy, aby zapewnić sobie śmierć w ciągu dwóch lat. Była bardzo zdol­na. Znała się na endokrynologii. Gdy skończyła, Sam Harker stracił na zawsze swe cechy dziedziczne. Matryca została poprawiona lub raczej zmieniona w stosunku do pierwowzoru.

Podwzgórze, tarczyca, szyszynka - niewielkie kawa­łeczki tkanki, niektóre były do razu aktywne, inne cze­kały, aby zacząć wydzielanie na sygnał zbliżającej się dojrzałości. Dziecko było jeszcze nieukształtowane, sta­nowiło nieco większy kawałek tkanki z chrząstkami za­miast kości i niezupełnie zrośniętą, miękką czaszką.

- Żaden potwór - powiedział Blaze, myśląc ciągle o Bessi.  -  Nie, nic krańcowego. Krótkie, mięsiste...  grube!

Kawałek tkanki, owinięty w bandaże, leżał spokojnie na stole operacyjnym. Światło bakteriobójczych lamp pa­dało na uśpioną postać.

Kobieta, pogrążając się w oczekiwanej ekstazie, zdo­łała nacisnąć przycisk sygnalizacyjny, następnie położyła się spokojnie na podłodze, poddając się pieszczocie per­łowo lśniącego ubioru. Jej wprawione w trans oczy, bez wyrazu i puste jak lustro, patrzyły w górę. Mężczyzna, który wszedł, ominął z daleka Szatę Szczęścia i zabrał się do niezbędnych czynności pooperacyjnych.

Starsi Harkerowie pilnowali Blaze'a mając nadzieję, iż naprowadzi ich na ślad dziecka. Blaze jednak opracował swój plan zbyt dokładnie, aby pozostawiać tego rodzaju luki. Odciski siatkówki i palców Sama znajdowały się w sekretnym miejscu i dzięki nim Blaze w każdej chwili mógł dowiedzieć się, gdzie jest jego syn. Nie

spieszyło mu się. Zdarzy się, co ma się zdarzyć. Teraz - było to nieuniknione. Dla Sama Harkera nie było żadnej na­dziei.

Blaze zakodował w swym mózgu dzwonek alarmowy, który nie odezwie się przez wiele lat. Tymczasem, po spojrzeniu po raz pierwszy w swym życiu w twarz rze­czywistości, robił wszystko, aby znowu o niej zapomnieć. Nigdy jednak nie zdołał zapomnieć Bessi. Pogrążył się znowu w jasnym, euforycznym hedonizmie panującym w Twierdzach.

Wczesne lata stopiły się w niezapamiętaną przeszłość. Dla Sama czas biegł wówczas wolniej. Wlokły się dni i godziny. Mężczyzna i kobieta, których znał jako ojca i matkę, nawet wtedy nie mieli z nim nic wspólnego. Operacja bowiem nie zmieniła jego umysłu, inteligencji i pomysłowości, które odziedziczył po przodkach będą­cych półmutantami. Jakkolwiek mutacja polegała jedy­nie na długowieczności, cecha ta umożliwiała Harkerom osiągnięcie dominacji na Wenus. Nie byli bynajmniej je­dynymi długowiecznymi. Znajdowało się tam kilkuset in­nych, którzy mieli perspektywę życia od dwustu do sied­miuset lat, co zależało od rozmaitych skomplikowanych czynników. Grupa ta przekazywała cechy potomstwu. Łat­wo było ludzi tych rozpoznać.

Zapamiętał, że pewnego razu w okresie karnawału jego przybrani rodzice, prymitywnie wyelegantowani, po­szli się zabawić. Do tego czasu Sam zdążył wyrosnąć na istotę myślącą. Wszystkie te cudowności widział już kie­dyś z daleka, nigdy jednak z bliska im się nie przyglądał.

Karnawał był szanowanym obyczajem. Cała Twierdza Delaware aż lśniła. Kolorowe perfumy wiszące nad ru­chomymi Szlakami opadały jak mgiełka na przechodzą­cych uczestników zabawy. Była to pora mieszania się wszystkich klas.

Formalnie rzecz biorąc nie było klas niższych. W rze­czywistości jednak...

Ujrzał jakąś kobietę. Najcudowniejszą kobietę, jaką kiedykolwiek widział. Szaty jej były błękitne, jakkolwiek słowo to w najmniejszym stopniu nie oddawało ich koloru. Głęboki, bogaty, niezwykły błękit,

tak aksamitnie mięk­ki i delikatny, że chłopiec zapragnął go dotknąć. Był zbyt młody, aby zrozumieć całą subtelność kroju tych szat, surowość ich prostych linii i sposób, w jaki zwracały uwagę na twarz kobiety i jej złociste włosy. Ujrzawszy ją z pewnej odległości, poczuł gwałtowną potrzebę dowie­dzenia się o niej czegoś więcej.

Przybrana matka nie była w stanie spełnić jego życze­nia.

-              To jest Kedre Walton.  Chyba ma teraz ze dwieście, trzysta lat.

-              Aha. - Lata nic dla niego nie znaczyły.  - Ale kim ona jest?

-              To pożegnalne spotkanie, mój drogi - powiedziała.

-              Tak szybko?

-              Czy nie minęło sześćdziesiąt lat?

-              Kedre, Kedre, czasem pragnę, abyśmy nie żyli tak długo.

Uśmiechnęła się do niego. - Wtedy byśmy się nie spot­kali. My, Nieśmiertelni, ciążymy do tego samego pozio­mu, i dlatego się spotykamy.

Stary Zachariasz Harker wziął ją za rękę. Pod ich ta­rasem Twierdza błyszczała blaskiem karnawału.

-              To jest zawsze nowe - powiedział.

-              Nie byłoby jednak takie, gdybyśmy się nie rozstali za pierwszym razem. Wyobraź sobie, jesteśmy nierozerwal­nie związani ze sobą przez setki lati

Zachariasz spojrzał na nią przenikliwie, pytająco.

-              Może to kwestia proporcji - rzekł. - Nieśmiertelni nie powinni mieszkać w Twierdzach. Te ograniczenia... im człowiek jest starszy, tym bardziej odczuwa potrzebę ekspansji.

-              Hm, ja to robię.

-              Ograniczona przez Twierdze. Ludzie młodzi i ci, któ­rzy żyją krótko, nie dostrzegają wokół siebie murów. My, starzy, dostrzegamy. Potrzeba nam więcej miejsca, Kedre. Zaczynam się bać. Osiągamy granice naszych możli­wości.

-              Tak sądzisz?

-              My, Nieśmiertelni, jesteśmy już blisko nich. Boję się śmierci intelektualnej. Jakiż pożytek z długowieczności, jeśli nie można wykorzystywać umiejętności i możliwości, które się zdobyło. Stajemy się introwertykami.

-              Zatem, co dalej? Akcja interplanetarna?

-              Może jakieś przyczółki. Jednak na Marsie również byłyby potrzebne Twierdze. I na większości innych planet. Myślę o akcji międzygwiezdnej.

-              To niemożliwe.

-              To było niemożliwe, gdy człowiek przybył na Wenus. Teraz jest to teoretycznie możliwe, Kedre. W praktyce jednak nie. Nie ma symbolicznej platformy startowej. W podmorskiej Twierdzy nie można wybudować ani między­gwiezdnego statku, ani wypuścić go w kosmos. Mówię symbolicznie.

- Mój drogi - odrzekła - dysponujemy nieograniczo­nym czasem. Zastanowimy się nad tym znowu za... po­wiedzmy, pięćdziesiąt lat.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • psp5.opx.pl